Название | Listy z podróży do Ameryki |
---|---|
Автор произведения | Генрик Сенкевич |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-270-1547-1 |
"Panowie! Nie myślcie, żebym tu, w gronie kolegów, chciał mówić o Platonie lub Heraklicie. Nie wspomnę także o Nabuchodonozorze, ale… Co to ja chciałem mówić?… (Brawo!) ale od czasu, jak te wieki okryte pleśnią wieków… (Głos z prawej strony: "było już o wiekach!"). Mówca: Ja panu nie przeszkadzam, kiedy pan mówisz! O czym to mówiłem? Aha! o pleśni wieków!… Kiedy więc Plato już powiedział… że tego… panie… właśnie! nic więc dziwnego, że wniosę toast za zdrowie Platona… nie! Chciałem powiedzieć: kolegi naszego Teodora, który… panowie! który… panowie! który… panowie!… To właśnie, co chciałem wyrazić…" (Brawo! brawo!).
Oczywista rzecz, że gdybym ja był panem Teodorem, przestraszony własną wielkością rozum mój nie zdobyłby się na równie wymowną odpowiedź i dowiódłbym swoim kolegom, że gorszym jeszcze jestem mówcą niż literatem. Na szczęście jednak, na owym obiedzie, o którym wspominałem, więcej było wina niż mów; skutkiem czego, kiedym jechał po obiedzie na dworzec kolejowy, świat wydał mi się bardzo pięknym zjawiskiem, Warszawa – najczystszym i najporządniejszym miastem na świecie, kobiety – szalenie ładne, bruki – nadzwyczajnie wygodne, i gdyby nie przykre zajście, jakie miałem z własną torbą podróżną wiszącą mi przez plecy, chwile owe policzyłbym do najpiękniejszych w moim życiu. Ale zajście to z własną torbą popsuło mi trochę humor. Wiedziałem, że torba wisi na mnie i żem jej nie zgubił, trzeba jednak było, że gdym chciał wydobyć z niej pieniądze i przechyliłem się na lewą stronę, moja torba uciekła mi na prawą, gdy ja na prawą – moja torba na lewą. Gonić kogoś na własnych plecach jest fizycznym niepodobieństwem, dlatego opuściłem ręce i myślałem sobie: "Stało się! nie pojadę do Ameryki." Szczęściem, dobre dusze pomogły mi i w tym kłopocie.
Wsiadłem wreszcie do wagonu, lokomotywa świsnęła i wkrótce przez mgłę i dym tylko widziałem kochane twarze, goniące mnie spojrzenia i ręce powiewające chustkami.
Pogoda była piękna; jakkolwiek luty jeszcze, czuć było w powietrzu oddech wiosenny. Wkrótce w wagonach zrobiło się tak gorąco, że niepodobna było wysiedzieć. Wagony nasze, jak wiadomo, ogrzewane są od spodu siedzeń, skutkiem czego od czasu do czasu zdawało mi się, że jestem imbrykiem siedzącym na samowarze.
– Ciepło, panie, co? – rzekł do mnie nader okrągły staruszek, jedyny mój towarzysz w wagonie, który nie mogąc wytrzymać unosił się ciągle na siedzeniu.
– O, ciepło!
– Pewno rozboli mnie głowa.
– Głowa? A to już chyba par esprit de contradiction – odparłem.
W Aleksandrowie zrobiła się noc, a wkrótce stała się tak ciemną, jak zakład p. Łajki w Warszawie lub jak styl jednego z moich przyjaciół, którego nazwiska nie wymieniam, bo nie lubię nikogo chwalić w oczy. Towarzysz mój zasnął i sapał jak gumowa poduszka nadymana powietrzem, z której ktoś takowe wypuszcza. Ja usnąłem także, marząc o Warszawie i o tych, których w niej zostawiłem; usnąłem zaś tak dobrze, że nie obudziłem się aż w Toruniu, gdzie rewidują wagony.
– Pan ma parę nowych butów – rzekł do mnie pruski celny urzędnik.
– Czyż pan chciałeś, żeby wszyscy u nas w dziurawych już chodzili? – odpowiedziałem. Niemiec pomyślał trochę. Może pomyślał: "Przyjdzie czas i na to" – i zamknął mój kuferek. Wróciłem do wagonu i usnąwszy znowu, spałem aż do rana, tj. aż do przybycia do Berlina. Ranek był: dopiero świtanie. Na ulicach pustki. Tu i ówdzie widać było wózki ciągnięte przez psy, które mimo tego, że spotykają się ciągle, nie pomijają żadnej sposobności, aby oburzyć się wzajem na siebie nadzwyczajnie. Ogromne miasto, znane mi już zresztą, na wpół uśpione jeszcze, migało w różanych blaskach zorzy przed mymi oczyma. Przejechałem ze wschodniego banhofu na Lehrter Bahnhof. Było blisko dwie godziny czasu do odejścia pociągu, wyszedłem więc przed dworzec i począłem rozglądać się na wszystkie strony. Z daleka widziałem snujące się tu i ówdzie małe oddziałki żołnierzy w hełmach ze złoconymi ostrzami, spokojnych i surowych, jak dawni legioniści rzymscy. Patrząc na kroki ich, miarowe i jednostajne, na mechaniczne poruszenia głów, rąk i nóg, można by wziąć ich za machiny bezwłasnowolne ponakręcane jednym kluczem. Jakoż i są to machiny, dla których kluczem i motorem jest wola wyższa, nieodgadniona nigdy, groźna, chmurna, kryjąca w fałdach togi wojnę i pożogę.
Na prawo błyszczał w promieniach wschodzącego słońca posąg Zwycięstwa, ciężki, niezgrabny, trywialny, podobny do wrony, która usiadła wypadkiem na słupie w Berlinie i gotuje się odlecieć.
Czy odleci i gdzie odleci?
Dwie godziny minęły szybko. Siadłem znowu do wagonu. Miałem jechać nie do Bremy, ale do Kolonii. Rozejrzałem się w wagonie: ani jednej ładnej kobiety; siedziało tylko kilku Niemców z twarzami mniej więcej głupimi, nabrzękłymi piwem, i jakiś obcy jegomość. Pociąg, którym jechałem, nie dochodzi do samej Kolonii, ale zatrzymuje się w Deutz, z prawej strony Renu. Przyjechaliśmy o godzinie dziewiątej w nocy. Byłem trochę zmęczony, więc udałem się do hotelu "Belle-Vue" i kazałem dać sobie numer. Kelner zaprowadził mnie na drugie piętro i wskazał mi stancję, w której miałem noc przepędzić. Zanim zapalił światło, zbliżyłem się do okna i podniosłem roletę, aby spojrzeć na leżącą na drugim brzegu Kolonię. Spojrzawszy poleciłem kelnerowi nie zapalać światła i zostawić mnie samego. Przepyszny widok! Noc była śliczna, pogodna. Księżyc świecił tak jasno, że nieledwie czytać by można przy potokach srebrnego światła. Pod nogami moimi płynął Ren. Długie smugi światła odbijały się w przezroczej toni na drugim brzegu. Bliżej mały parowiec sypał deszczem złotych iskier. Cała Kolonia widna była jak na dłoni: światła, spiętrzone grupy domów, ciemne sylwetki kominów, a nad wszystkim tym wspaniała katedra, górująca nie tylko wieżami, ale i sklepieniem nad całym miastem, wyniosła, spokojna, urocza i milcząca. Największe gmachy miejskie wydały mi się wobec niej lepiankami tulącymi się niby pod skrzydła potężnej matki. Księżyc oświecał jasno wysmukłe wiązania tej przedziwnej gotyckiej architektury; cienie łamały się ze światłem na łukach i wieżyczkach. Było w tym wszystkim coś mistycznego, coś, co przejmuje duszę tajemniczym dreszczem i wyobraźni przyprawia skrzydła. Uczucia religijne wessane z mlekiem matki, choćby najbardziej nawet rozproszone w zgiełkliwej pogoni życia, odnajdują się na widok tego gmachu, oblanego światłem księżyca, jak pogubione perły. Nie są to łagodne i słodkie poruszenia serca niby jakieś wewnętrzne głosy anielskie budzące wspomnienia dzieciństwa, jakich doświadcza się na przykład w naszych kościołach wiejskich w czasie nieszporów, kiedy siwy pleban czyta modlitwy litanii, chłopi odpowiadają mu chórem, jaskółki świegocą pod drewnianym sklepieniem, a brzoza cmentarna, poruszana wiatrem, szeleści i dzwoni w okna. Wobec tego mrocznego gmachu, wobec tych spiętrzonych jak góry sklepień nie czujesz się zbłąkanym i zmęczonym dzieckiem wobec ojca, ale prochem wobec Majestatu. Mimo woli przychodzi ci na myśl, że nie masz tu miejsca na inne modlitwy, jak chyba na pieśń suplikacyjną: "Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny!" Kościół wart pieśni, a pieśń kościoła. Średnie wieki z ich wiarą posępną, a stanowiącą chleb ówczesnego żywota, szeregi rycerzy w stal zakutych, owych groźnych drapieżników z nadreńskich burgów, zmartwychpowstają przed twymi oczyma. Słyszysz, jak biskup w całym majestacie głosi gloria Dei, a dymne żelazne głowy tych samych Arnsbergów, którzy dziś śpią kamiennym snem w kościelnej nawie, korzą się i chylą przed jednym słowem jak łany zbożowe pod wiatrem. Dziś to już wszystko minęło, ale zadumany wędrowiec, patrząc na milczące owych wieków pamiątki, mimo woli pyta się siebie: czy to wszystko, co wykołysało całe narody, utworzyło całą cywilizacje, co było źródliskiem i osią całego żywota, czy to wszystko rzeczywiście