Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Listy z podróży do Ameryki
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1547-1



Скачать книгу

to było? Co to było? – pytano nazajutrz rano na okręcie.

      – To była śmierć – odpowiadał kapitan Kennedy głaszcząc ręką podobną do wielkiej warząchwi szpakowaty podbródek.

      Niektóre damy chciały mdleć, jak gdyby miały ochotę wynagrodzić sobie dobrą sposobność, która już minęła. Kapitan wyrósł w naszych oczach na prawdziwego bohatera i odtąd też nie traktowano go inaczej, chociaż poczciwy ten marynarz, pełen prostoty, ani rusz nie chciał i nie umiał się zgodzić na tak wysokiego polotu rolę. Trzeba jeszcze oddać sprawiedliwość tak kapitanowi, jak oficerom i całej załodze, że są to ludzie dzielni, znający swoją służbę i swoje obowiązki na wylot, a przy tym karni, spokojni i dla pasażerów uprzejmi bez granic. "Germanicus" jest przy tym jednym z najszybszych okrętów, jakie przebiegają drogę między Liverpool a New Yorkiem. Jesteśmy z tego dumni, a ów patriotyzm "White Star" staje się między nami coraz wybitniejszym, jak gdybyśmy należeli do akcjonariuszów tej linii. Drwić sobie z Cunarów należy do dobrego tonu. O wszelkich innych liniach wyrażamy się z politowaniem. Co dzień rano mnóstwo osób ciśnie się do tablicy, na której jeden z oficerów oznacza liczbę mil przebytych ubiegłej doby i zarazem oznacza, ją linią na morskiej mapie. Nie płyniemy jednak tak szybko, jak to "Germanicus" umie, bo czas ciągle jest zły i żagle rzadko mogą pomagać parze. Podróż staje się coraz nudniejsza, jednakże mewy lecące za okrętem, których ilość coraz się zwiększa, oznaczają, że zbliżamy się do lądu. Istotnie, jesteśmy na wysokości ławy piaszczystej otaczającej New Foundland, ale brzegów z okrętu nie widać. Po całych dniach wpatruję się z pomostu w morze; mówią bowiem, że w tych okolicach można dostrzec czasem wieloryby. Fale jednak wydają się puste i nie zamieszkane. Raz tylko potworna jakaś głowa wychyla się na chwilę z wody, ale niknie, nim mogę poznać, do jakiego stworzenia należy.

      Szóstego dnia mamy na okręcie koncert. Pogoda jest śliczna; przez grube soczewki szklane stanowiące okna okrętu wnikają czerwone promienie słońca. Koncert rozpoczyna mówka jakiegoś ogromnego dżentelmena z twarzą jowialną, który z niezachwianą powagą staje obok pianina i mówi:

      – Ladies and gentlemen! Usłyszycie za chwilę jedną z najznakomitszych artystek na świecie:

      Miss N. Jeżeli nie słyszeliście o niej dotąd, to tylko dlatego, że jej skromność jest równie wielką jak talent. Ameryka jednak chlubi się nią, Europa zgrzyta zębami z zazdrości. Dlatego radzę wam, żebyście cali pozamieniali się w tej chwili w uszy. Miss N. wykona etiudę skomponowaną przez bardzo znakomitego dżentelmena Szopena. Słuchajcie! słuchajcie!

      Miss siada do fortepianu i poczyna do tego stopnia fałszować Szopena, że nasze polskie uszy literalnie więdną; potem następuje grzmot oklasków, mówca zaś wstaje i mówi znowu:

      – Ladies and gentlemen! Wiadomo wam, ile szkody w naszych zapasach żywności i kufrach robią niegodziwe szczury i myszy. Ale nadeszła godzina zemsty: oto jest najznakomitszy w świecie tenor M. Charlie, który nieporównanym głosem swym wnet je tu wszystkie wystraszy. Zapewniam was, że każdy szczur stokroć razy będzie się wolał rzucić w nurty Oceanu, niż słuchać tej melodii, którą będziemy się zachwycać za chwilę.

      Nowy grzmot oklasków kończy przemówienie naszego oratora. Dają się słyszeć okrzyki:

      "Hip! hip!" M. Charlie staje obok akompaniującej miss i zaczyna śpiewać włoską pieśń: "O fanciulla mia!", którą gdyby usłyszał jaki Włoch, dostałby niezawodnie pomieszania zmysłów. Trudno mi opisać i wypowiedzieć, jak mało zdolności muzycznych posiada anglosaksońska rasa. Między kilkunastu śpiewakami i śpiewaczkami nie słyszałem ani jednego głosu, którego by można słuchać bez zgrzytania zębami. Amerykanie byli jednak nadzwyczaj zadowoleni z siebie i z swoich talentów. Pytali nas nawet z pewną dumą: czy słyszeliśmy coś podobnego w Europie? – ja zaś odpowiadałem z całą szczerością, że istotnie nic podobnego w Europie nie słyszałem.

      Szósty ów dzień był dniem uroczystości na okręcie, po koncercie bowiem nastąpił obiad z najrozmaitszymi toastami. Między innymi mówca koncertowy wniósł bardzo uroczysty toast na cześć kapitana Kennedy. Mówca przypomniał, że winniśmy życie nasze i spokój naszych rodzin dzielnemu kapitanowi; gdyby nie on bowiem, góry lodowe pogrążyłyby nas niezawodnie w otchłań morską, po czym porównał Bogu duszę winnego kapitana do rozmaitych bohaterów starożytności, a w końcu wyraził opinię, że zgromadzone ladies i dżentelmenowie uznają zapewne za słuszne i sprawiedliwe wykrzyknąć po trzykroć na cześć naszego kapitana: "Hip! hip! hurra!" Zgromadzone ladies i dżentelmenowie uznali to za słuszne i przyzwoite, po czym nastąpiły okrzyki tak przeraźliwe, jak gdyby na statku zdarzył się pożar. Poczciwego kapitana toast ten zaskoczył nader niespodziewanie, w tej chwili bowiem właśnie zapychał usta olbrzymim kawałkiem rumsteku; zanim więc przestraszony rozum jego zdołał pojąć wszystkie owe porównania do starożytnych bohaterów i stanąć na wysokości położenia, trzeba było przede wszystkim skończyć raz z rumstekiem i połknąć go choćby za jakąkolwiek cenę. Biedny więc bohater starożytny spąsowiał, oczy wyszły mu z orbit, rumstek utknął w gardle; wreszcie, jeszcze z zapełnionymi ustami, oświadczył, że mu jest tak przyjemnie, jak gdyby wypił szklankę grogu, że dziękuje wszystkim zgromadzonym i że przeprasza, jeżeli rumstek był twardy, ale że "kanalie kucharze musieli się upić" etc. etc. Po tej wykwintnej mowie zanucono jeszcze pieśń narodową angielską: "Boże, zachowaj królowę!" – co było dowodem wielkiej uprzejmości ze strony Amerykanów, i obiad się skończył. Nazajutrz z rana dowiedzieliśmy się z tablicy, że tego jeszcze dnia przybijemy do lądu. Na całym okręcie panowała niekłamana radość. Jakoż wszystko zwiastowało bliskość ziemi. Majtkowie przywdzieli nowe kaftany. Okręt cały wymyto starannie, każda jego śrubka błyszczała w słońcu jak złota. Za masztami ulatywały całe stada mew piszcząc i przewracając w powietrzu koziołki. Spotykamy coraz więcej okrętów: wielkie parowce, statki żaglowe, łodzie rybackie przesuwają się po cichym i przezroczystym zwierciadle wód, odbijając się w nim z masztami i żaglami. Ostry i zimny wiatr, jaki nieustannie dął na Oceanie, ucichł zupełnie, a twarze nasze całuje teraz słodki i ciepły oddech wiosenny. Woda jest srebrna, powietrze srebrne, spokój i słodycz rozlane wszędzie. Zbliżamy się coraz bardziej. Na koniec na zachodnim krańcu widnokręgu, pojawia się wydłużona, sinawa chmurka.

      – Ląd! ląd! – wołają wszyscy.

      Jakoż po małej chwili na tle owej chmurki poczynają się rysować zielone i żółte piaszczyste wybrzeża, lasy masztów, spiętrzone dachy domów, spiczaste wieże kościelne, białe mury, słowem: śliczne miasto, jak ongiś Wenus, wynurzało się z morskiej kąpieli coraz dokładniej i coraz wyraźniej dla oka. Bywalcy odróżniają już New York i Hoboken. Wpływamy do portu. Pogoda ciągle równie śliczna; przysiągłbym, że przybyliśmy do kraju wiecznej wiosny. Na gładkiej toni czerwone beczki oznaczające mielizny kołyszą się, poruszane leciuchnym powiewem. Statek nasz wywiesza znowu potężną flagę angielską i swoją własną, po czym zwalnia bieg i zaledwie sunie po falach.

      Tymczasem od małej wysepki, obok której przepływamy cicho, odrywa się mały jak łupina orzecha parowiec, na którym jedzie dwóch dżentelmenów i trzeci, może ośmioletni, siedzący tuż obok komina na dachu kajuty. Są to lekarze z kwarantanny. Statek nasz staje. Spuszczają im drabinę, po której lekarze wchodzą pomiędzy nas, a tymczasem małoletni dżentelmen pokazuje nam z dołu język i wywiesiwszy go aż po brodę, trzyma tak z pół godziny. Następnie przewraca się na grzbiet, chwyta rękoma za palce u nóg i pozostaje w tej ultrademokratycznej pozycji przez cały czas rewizji.

      Rewizja nie trwa jednak długo, bo na statku nie ma nikogo chorego. Lekarze zamieniają parę słów z kapitanem i okrętowym doktorem, potem wykrzykują: "All right" i odpływają na powrót, my zaś ruszamy dalej. Ale po małej chwili znowu: stój! Teraz komora. Przybywa nowy parowiec, również z dwoma dżentelmenami ubranymi po cywilnemu, ale ze srebrnymi blaszkami na piersiach. Są to celnicy. Obaj mają twarze skończonych rzezimieszków; ubrani są przy tym w wytarte surduty, brudną bieliznę