W pustyni i w puszczy. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название W pustyni i w puszczy
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1555-6



Скачать книгу

rzeczywiście zmiany straży zaprowadzone zostały od owego dnia na stałe.

      Utrudniało to i niweczyło w wysokim stopniu wszelkie zamysły Stasia, na którego każdy wartownik zwracał baczną uwagę.

      Lecz natomiast zostawiono dzieciom większą swobodę, tak że mogły zbliżać się do siebie i rozmawiać bez przeszkód. Zaraz też na pierwszym przystanku Staś siadł koło Nel, pilno mu bowiem było podziękować jej za pomoc.

      Ale choć czuł dla niej wielką wdzięczność, nie umiał wyrażać się górnolotnie ani czule, więc począł tylko potrząsać obie jej rączki.

      – Nel! – rzekł. – Jesteś bardzo dobra i dziękuję ci, a prócz tego otwarcie powiadam, że postąpiłaś jak osoba co najmniej trzynastoletnia.

      W ustach Stasia podobne słowa były najwyższą pochwałą, więc serce małej kobietki zapłonęło radością i dumą. Wydało jej się w tej chwili, że nie masz dla niej nic niepodobnego.

      – Niech ja tylko całkiem dorosnę, to oni obaczą! – odrzekła spoglądając wojowniczo w stronę Sudańczyków.

      Ale ponieważ nie rozumiała jeszcze, o co chodziło i dlaczego Arabowie rzucili się wszyscy na Stasia, więc chłopak począł opowiadać, jak postanowił wykraść strzelbę, pozabijać wielbłądy i zmusić wszystkich do powrotu nad rzekę.

      – Gdyby mi było się to udało – mówił – bylibyśmy już wolni.

      – Ale oni przebudzili się? – pytała z bijącym sercem dziewczynka.

      – Przebudzili się. Zrobił to Saba, który przyleciał i począł tak szczekać, że zbudziłby umarłego. Wówczas oburzenie jej zwróciło się przeciw Sabie.

      – Brzydki Saba! Brzydki! Za to, jak teraz przyleci, nie przemówię do niego ani słowa i powiem mu, że jest szkaradny.

      Na to Staś, choć nie było mu w ogóle do śmiechu, uśmiechnął się jednak i zapytał:

      – Jakże będziesz mogła nie przemówić do niego ani słowa i jednocześnie powiedzieć mu, że jest szkaradny?

      Brewki Nel podniosły się do góry i na twarzy odbiło się zakłopotanie, po czym odrzekła:

      – Pozna to z mojej miny.

      – Chyba. Ale on nie jest winien, bo nie mógł wiedzieć, co się dzieje. Pamiętaj także, że potem przyszedł nam na ratunek.

      Wspomnienie to złagodziło trochę gniew Nel, nie chciała jednak udzielić od razu winowajcy przebaczenia.

      – To dobrze – rzekła – ale kto jest prawdziwym dżentelmenem, ten nie powinien szczekać na powitanie.

      Staś uśmiechnął się znowu:

      – Prawdziwy dżentelmen nie szczeka i na pożegnanie, chyba że jest psem, a Saba jest nim.

      Lecz po chwili smutek zamglił oczy chłopca – westchnął raz, drugi, po czym wstał z kamienia, na którym siedzieli, i rzekł:

      – Najgorsze to, że nie mogłem ciebie uwolnić.

      A Nel wspięła się na paluszki i zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała go pocieszyć, chciała z bliska, z noskiem przy jego twarzy, wyszeptać podziękowanie, ale ponieważ nie umiała znaleźć słów odpowiednich, więc ścisnęła go tylko jeszcze mocniej za szyję i pocałowała w ucho. Tymczasem Saba, który spóźniał się zawsze – nie tylko dlatego, że nie mógł zdążyć za wielbłądami, ile dlatego, że polował po drodze na szakale lub obszczekiwał sępy siedzące na zrębach skał – nadleciał z nie mniejszym niż zwykle hałasem. Dzieci na jego widok zapomniały o wszystkim i mimo ciężkiego ich położenia zwykłe pieszczoty i zabawa rozpoczęły się na dobre, póki nie przerwali ich Arabowie. Chamis dał psu jeść i wody, po czym siedli wszyscy na wielbłądy i ruszyli w największym pędzie na południe.

      ROZDZIAŁ 12

      Rozdział 12

      Był to najdłuższy etap, jechali bowiem z małą tylko przerwą przez godzin osiemnaście. Tylko prawdziwie wierzchowe wielbłądy i mające dobry zapas wody w żołądkach mogą taką drogę wytrzymać. Idrys nie oszczędzał ich, albowiem bał się rzeczywiście pogoni. Rozumiał, że musiała już od dawna wyruszyć, a przypuszczał, że obaj inżynierowie znajdują się na jej czele i że czasu nie tracą.

      Niebezpieczeństwo groziło od strony rzeki, albowiem było rzeczą pewną, że zaraz po porwaniu dzieci zostały wysłane rozkazy telegraficzne do wszystkich osad pobrzeżnych, ażeby szeikowie czynili wyprawy w głąb pustyni na obie strony Nilu i zatrzymywali wszystkich jadących na południe. Chamis zapewniał, że rząd i inżynierowie musieli wyznaczyć wielkie nagrody za ich schwytanie i że wskutek tego pustynia roi się zapewne od poszukujących. Jedyną na to radą byłoby skręcić jak najdalej na zachód; ale na zachodzie leżała wielka oaza Kharge, do której depesze mogły dojść także, a prócz tego, gdyby odjechali za daleko od rzeki, po kilku dniach zabrakłoby im wody i czekałaby ich śmierć z pragnienia.

      A chodziło także o żywność. Beduini w ciągu dwóch tygodni poprzedzających porwanie dzieci przygotowywali wprawdzie w znanych sobie kryjówkach zapasy durr, sucharów i daktylów, ale tylko na odległość czterech dni drogi od Medinet. Idrys ze strachem myślał, że gdy zbraknie pożywienia, trzeba będzie koniecznie wysłać ludzi po zakupno zapasów do wiosek nadbrzeżnych, a wtedy ludzie ci, wobec rozbudzonej czujności i przyobiecanych za schwytanie zbiegów nagród, łatwo mogą wpaść w ręce miejscowych szeików – i wydać całą karawanę. Położenie było istotnie trudne, niemal rozpaczliwe, i Idrys widział z każdym dniem jaśniej, na jakie szalone porwał się przedsięwzięcie.

      "Byle minąć Assuan! byle minąć Assuan!" – mówił sobie z trwogą i rozpaczą w duszy. Nie dowierzał on Chamisowi, który twierdził, że wojownicy Mahdiego dochodzą już do Assuanu, albowiem Staś temu zaprzeczył, Idrys zaś pomiarkował od dawna, że biały uled wie więcej od nich wszystkich. Ale przypuszczał, że za pierwszą kataraktą, gdzie lud jest dzikszy, mniej podległy wpływom Anglików i egipskiego rządu, znajdzie się więcej utajonych wyznawców proroka, którzy w danym razie dadzą im pomoc, dostarczą żywności i wielbłądów. Lecz i do Assuanu było jeszcze, jak wyliczali Beduini, około pięciu dni drogi, coraz bardziej pustynnej, a każdy postój zmniejszał w oczach zapasy dla zwierząt i ludzi.

      Na szczęście, mogli przynaglać wielbłądy i pędzić w największym pośpiechu, albowiem upały nie wyczerpywały ich sił. W dzień, podczas godzin południowych, słońce przypiekało wprawdzie mocno, ale powietrze było wciąż rzeźwe, a noce tak chłodne, że Staś przesiadał się za zgodą Idrysa na wielbłąda Nel, chcąc czuwać nad jej zdrowiem i bronić ją od zaziębienia.

      Lecz jego obawy były płonne, gdyż Dinah, której stan oczu, a raczej oka, poprawił się znacznie, pilnowała z wielką troskliwością swej panienki. Chłopca zdziwiło to nawet, że zdrowie małej nie poniosło dotychczas szwanku i że tę drogę, z coraz mniejszymi odpoczynkami, znosiła równie dobrze jak on sam.

      Zmartwienie, obawa i łzy, które przelewała z tęsknoty za tatusiem, nie zaszkodziły jej zbyt widocznie. Może wychudła trochę i jasna twarzyczka sczerniała jej od wiatru, ale w następnych dniach podróży odczuwała daleko mniej zmęczenia niż z początku. Prawda, że Idrys oddał jej najlżej niosącego wielbłąda i urządził siodło znakomicie, tak że mogła w nim sypiać leżąc, głównie jednak świeże powietrze pustyni, którym dzień i noc oddychała, dodawało jej sił do znoszenia trudów i niewywczasów.

      Staś nie tylko czuwał nad nią, ale umyślnie otaczał ją jakby czcią, której mimo ogromnego przywiązania do małej siostrzyczki wcale dla niej nie odczuwał.

      Zauważył jednak, że to udziela się Arabom i że ci mimo woli utwierdzają się w przekonaniu, iż wiozą coś niesłychanie cennego, jakąś wyjątkowo