Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda

Читать онлайн.
Название Czerwony Pająk
Автор произведения Katarzyna Bonda
Жанр Классические детективы
Серия Cztery żywioły Saszy Załuskiej
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-0953-9



Скачать книгу

pani polecenia, pani kariera błyskawicznie się skończy? – Norin się uśmiechnął. – Poważny dylemat. Konformizm czy ideały?

      Kobieta pochyliła głowę. Prokurator zmrużył szelmowsko oczy i wziął ją pod rękę. Kiedy szli korytarzem do jej pokoju, zniżył głos do szeptu i dodał:

      – Pani Janeczko, proszę działać tak, jak oczekuje tego od pani szef. Niech okręgówka dostanie swoją wersję wydarzeń. Ale po zakończeniu procedury proszę nie zapomnieć zostawić akta na moim biurku. – Zatrzymał się. – Sprawdzę, czy nie zrobiła pani błędów formalnych. – Uśmiechnął się zawadiacko. – A potem osobiście wyślę je jeszcze raz Arkadiuszowi.

      Tym razem się nie roześmiała, choć w lot pojęła plan.

      – Co na to powie prokurator Antczak? Czy to nie będzie niebezpieczne? – wyszeptała, nie kryjąc już przerażenia.

      – Dla pani? – zdziwił się. – Nie.

      Rudnicka wahała się dłuższą chwilę.

      – A dla pana?

      – Zawsze lubiłem być bohaterem. Zwłaszcza w oczach pięknych kobiet.

      Tym razem obdarzyła go jednym z dziesiątek swoich przeuroczych uśmiechów i pobiegła do pracy.

      Norin zaś stał jeszcze długo w pustym korytarzu i rozmyślał. Nie nad tym, czy dobrze robi, bo co do tego był przekonany. Zastanawiał się, dlaczego jego szef włazi w tyłek opozycji i fabrykuje aferę. Co na tym zyska? Kogo kryje? I jakie to może mieć konsekwencje dla urzędu? Bo że sprawa jest śliska, nie podlegało dyskusji.

      Kiedy rzecz wreszcie ułożyła mu się w głowie, nacisnął klamkę i wszedł do toalety. Przebrał się, wyciągnął czerwonego marlboro, zapalił. Zanim jeden papieros się skończył, odpalił drugiego. Wydmuchując dym i strzepując popiół, gdzie popadnie, ruszył do Błękitnego Pudla na sopockim Monciaku, prokuratorskiego bufetu. Poza oskarżycielami lubiła się tutaj zbierać gangsterska brać. Wpatrywał się w karki siedzących przy bitkach wołowych klientów i zastanawiał się, co robi Renia. Czy dzwoniła już do pracy, na dyżurkę, do domu i co jej powie tym razem, kiedy zawita na jacht późną nocą. Kluczyki do auta paliły go w kieszeni jak wyrzut sumienia. Co on właściwie wyprawia? Czy robi to dla tej laleczki, która może wcale nie zagrzeje tutaj miejsca? Dla jej nóg, biustu, uśmiechu, figlarnego spojrzenia? A może wyłącznie dla siebie? Znęciło go niebezpieczeństwo, nabrał chętki na rozgrywkę? Tak naprawdę wcale się nie wahał. Był pewien, że na jego oczach dzieje się niegodziwość, i tylko szukał usprawiedliwień, a raczej pretekstu, by postąpić słusznie, choć to czysta głupota. Strzał we własne kolano. Mógłby ruszyć już zaraz i byłby na Mazurach przed zmrokiem. Nie zrobił tego.

      Wrócił do swojego gabinetu. Akta Markiewicza już tam leżały. Wyjął najnowszą kartę, szybko przeleciał wzrokiem. Sprawdził, czy podpis asesorki jest czytelny, a potem zmiął ją w kulę i wrzucił do szuflady. Włączył znów maszynę do pisania i założył nowy papier. Po to przecież powołali go na stanowisko. Już kończył, kiedy rozdzwonił się telefon. Nie odebrał. Wiedział, że trzeba pozwolić Renacie wychodzić złość. Dzwonek rozległ się ponownie, potem drugi raz, trzeci. Wyjął więc kabel z gniazdka i dopisał ostatnie trzy zdania. Spiął nowe akta. Wydzwonił umyślnego, by dostarczył je natychmiast do prokuratora okręgowego. Chciałby widzieć minę Antczaka, kiedy otworzy tę niespodziankę. Kopię zostawił w swojej szafie pancernej. Stał już ponownie spakowany w drzwiach, wpatrywał się w ciemne okna, kiedy ciszę przeciął jednostajny dźwięk telefonu. Tym razem na sąsiednim biurku. Tym samym, przy którym od rana siedziała młoda asesorka. Nabrał powietrza. Podniósł słuchawkę, przyłożył do ucha. Rozpaczliwie szukał dobrej wymówki dla żony, lecz wiedział, że ona i tak wie wszystko i jak zwykle zrozumie. Niech się tylko zobaczą na jachcie. Zawsze mówiła, że kocha go właśnie dlatego, że jest jak skała, opoka. Niezdolny do krętactw i lawirowania.

      – Halo? – Mimo tego głos mu zadrżał, stał się piskliwy.

      – Serwus, Norin – usłyszał w słuchawce i natychmiast usiadł. Serce biło mu mocno i chciało mu się śmiać.

      – Aleś mnie przestraszył, Jesiotr.

      – A czego to niby boi się pierwszy polski szeryf prokuratury? Nawet Bułka kark przed tobą skłania. Słoń kwiaty ci z okazji rocznicy ślubu przesyła, a Kurczak skrzynki wina.

      – Których nie odbieram.

      – I za to masz ich dozgonny szacun. Ty grasz swoją rolę, oni swoją. To, że stoicie po dwóch stronach barykady, niczego nie zmienia. Liczą się zasady. Zawsze. Witaj w kraju, Napoleonie Norin.

      – Słyszałem, że cię posadzili w Wiedniu. Tym razem za handel kradzionymi wozami. I do nas ten proceder dociera. Mam już kilka odprysków tych spraw na tapecie.

      – Ale poszedłem na współpracę – zarechotał Jesiotr. – Austriacy się nie połapali, dopóki mój prowadzący im blachy nie przywiózł. Glejt wystawili, potem wzięli mnie w obroty i przewerbowali za kupę szmalcu. Ale jaja. Co robisz dziś wieczorem? Jutro mam spotkanie w Głównej i potem znów wylatuję. Tym razem Kolumbia. Czekoladowe pupy, kałasznikowy i komary jak byki. Ja to mam przesrane.

      – Nie wiem, z czego się tak cieszysz.

      – To już koniec. Ostatnia misja, Norin. Dziś wódka. Jakoś obłaskaw Renatę. Ona cię kocha jak nikt.

      – Właśnie chyba przestała. Od rana czeka w Sztynorcie, a ja jak zwykle w robocie, jak zauważyłeś.

      – To wtopa, Norin.

      – Gładko powiedziane.

      – I tak dziś żadnego pekaesu nie złapiesz – kusił Jesiotr.

      – Mam własny – bronił się słabo Norin.

      – Ale skoro Renata na Mazurach, to Ania pewnie u babci, więc i chata wolna. Mam kilka flach płynnego złota. Nie żaden szajs z akcyzą.

      Norin wyjął paczkę marlborków. Była pusta.

      – Czekaj, sprawdzę tylko rozkład.

      Podszedł do swojego biurka, zerknął, czy jest na nim porządek, i włączył telefon do gniazdka. Spojrzał na torbę podróżną, potem na swój sztormiak. Wrócił do odłożonej słuchawki.

      – Za pół godziny u mnie – zarządził i wyszedł z prokuratury, zanim telefon na jego biurku znów zaczął dzwonić.

      Szara koperta z czerwoną pieczęcią z laki leżała na szafce na buty przy wejściu, ale ani Norin, ani Jesiotr przez cały wieczór nie podejmowali tego tematu. W butelce single malt widać było dno. Norin podniósł ostatni drink do ust. Jesiotr zrobił to samo.

      – Nie dorobiłeś się jeszcze? – Rozejrzał się po niewielkim mieszkaniu. Meblościanka, wzorzysta kanapa, paprotka na telewizorze i wyświechtany dywan, który małżeństwo Norinów dostało w prezencie ślubnym od teścia. Ostatni remont, nie licząc samodzielnego malowania, robili w tym lokalu jeszcze przed narodzinami córki.

      – I to raczej się nie zmieni. – Norin wzruszył ramionami. – Ale nadrabiam poczuciem humoru.

      Jesiotr wstał, przyniósł kopertę. Przesunął szklanki, popielniczkę. Pieczołowicie starł popiół ze stołu i rzucił dokumenty przed prokuratorem, jakby to był kawał mięsa do pokrojenia.

      – Ten raport to moja przepustka do wolności, Darek. Mam dosyć.

      – Dosyć czego? Kasy czy adrenaliny? Przecież ty to kochasz. Jak będziesz żył bez kombinowania i zapędzania wszystkich w kozi róg? – zaśmiał się Norin.

      – Dosyć strachu. Zdrowie mi siada. – Pokazał obandażowaną nogę.