Название | Czerwony Pająk |
---|---|
Автор произведения | Katarzyna Bonda |
Жанр | Классические детективы |
Серия | Cztery żywioły Saszy Załuskiej |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-287-0953-9 |
– Ile? – syknął.
– Tyle, ile każdy ze wspólników. Trzydzieści procent.
– A gwarancje?
– Żadnych.
Słoń zdobył się na uśmiech.
– Mam nadzieję, że zabukowałeś sobie grób? – powiedział.
– W alei zasłużonych – odparł niefrasobliwie Gutek. – Nie ma się co wstydzić. Takie czasy. Wszyscy ambitni to robili. Gangrenę najskuteczniej się leczy za pomocą amputacji. Byle nie zwlekać za długo, bo zostaje tylko modlitwa. Na razie proponuję ci biznes na uczciwych warunkach. Przydadzą się twoje kontakty, żołnierze. Forsa też idzie na trzy, odejmując część kosztową. Sam rozumiesz. Potrzebujemy Pochłaniacza, by wyrównać siły, bo twoje są w tej sytuacji, powiedziałbym, nieco nadwyrężone. – Zawiesił głos.
Słoń wpatrywał się w Gutka w napięciu. Obaj wiedzieli jednak, że gangster ma związane ręce i musi się zgodzić.
– Otwierasz puszkę Pandory, panie prezes – odezwał się w końcu Popławski, a Gutek odetchnął z ulgą. – Znasz chyba konsekwencje?
– Liczę na nie. – Gutek się uśmiechnął. – I powiem ci więcej. Dorzucę to cacko w czerwonej sukience, jeśli masz ochotę.
Pomachał do dziewczyny częstującej właśnie parującym strogonowem trzech ludzi Słonia. Gosia odmachała mu niemrawo. Posłał jej całusa. Natychmiast odwróciła się na pięcie. Mimo tego dodał:
– Warto spróbować. Nieznacznie używana.
Słoń wpatrywał się w dziewczynę. Siedzący wokół niej mężczyźni prześcigali się w koszarowych żartach.
– Wolałabym jednak dobrego cyngla. – Słoń wskazał miejsce przy kaloryferze, gdzie siedział Taras. – Bo wiesz, Gruby Pies to betka. Widać musi zostać uciszony dla dobra wszystkich zainteresowanych. A jest ich cała zgraja i mają środki. To nie moja bajka. Nie będę się mieszał do polityki. Jestem na to za krótki. Mnie martwi twój nagły pociąg do Pochłaniacza. Znam Wojtka od dzieciaka. Pierwszy palec obciął przy mnie i już wtedy dało mu to dużo frajdy. Gra tylko o swój statek do Kolumbii i choćbyś mnie przekonywał, że jest twoim funflem, że mu ufasz, wchodzisz tym sposobem do czyśćca.
Odblokował koła wózka i zaczął wykręcać.
– Na twoim miejscu sprawdziłbym jednak PESEL tej małej. Pojawiła się w tym momencie nie bez przyczyny. Skąd wiesz, czy Stokłosa albo Jelcyn ci jej nie podstawili? Ona nie jest taka, jak te poprzednie.
– No pewnie. Jest brzydsza, starsza, ale ma tyłeczek stworzony do łupania orzechów. I to naturalny rudzielec. Wszędzie.
– Nie jest durna – westchnął Słoń. – Takie omijasz, żenisz się z nimi albo szybko je zakopujesz. Inaczej zyskują przewagę.
Tamagoczi ruszył do kuchni. Gosia podała mu porcję gulaszu, ale odmówił. Przy stoliku na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Skoro praktycznie zgadzamy się we wszystkim – Gutek odchrząknął, widząc zniecierpliwienie na twarzy Popławskiego – mam prośbę o jedną małą przysługę. Jak dla przyjaciela.
Słoń zdjął okulary, przetarł je jedwabną ściereczką. Wpatrywał się w Gutka oczyma krótkowidza.
– Wiesz, jaki mam kłopot z tym dżokejem? Tym chłystkiem mojej byłej. Tej kurwy Beaty.
– To matka twoich dzieci.
– Tej suki w rui.
– Chyba już dość napsułeś im krwi. Od pożaru jej sklepu minął ledwie tydzień. Czy jeszcze nie?
– Stare dzieje. – Gutek machnął ręką. – Wczoraj Taras z Sebą wóz mu naremontowali. Tak dla żartu, kwalifikuje się na szrot. Patrzyłem z radością, jak pukawka dymał do pracy eskaemką.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Zutylizujesz go.
– Ja? – zdziwił się szczerze Słoń. Z trudem ukrywał oburzenie. Nie był przyzwyczajony do słuchania rozkazów. Zwykle sam je wydawał. Wskazał na swój wózek inwalidzki. – Zasadniczo nie mam kompetencji.
– No przecież, że nie oczekuję aż takiego dowodu przyjaźni, Jerzyku. Poślij tam kogoś solidnego. Zapłacę za robociznę.
– Masz swojego ruska.
– Rzuca się w oczy. Poza tym tutaj mi potrzebny. Psa nie mam, a domu ktoś musi pilnować.
– To braciak już nieaktualny?
– Akcję wstrzymaj. – Gutek spoważniał. – Do czasu Grubego Psa. To wiele zmieni.
– To zmieni wszystko.
– Żebyś wiedział, kumie. – Zadowolony Gutek poczochrał wąsa. – Cały układ sił.
– Dlatego ja w to nie wchodzę – zdecydował Słoń, a ciszę, która zapadła, można było kroić. – Na twoim miejscu też bym się zastanowił. Będziesz miał na głowie całą psiarnię. Gra moim zdaniem zbyt ryzykowna. Taką wiadomość możesz przekazać swoim mocodawcom. I nie chodzi o Pochłaniacza. Ani o pieniądze.
Gutek z trudem ukrywał zaskoczenie.
– Zlecenie jest kryte. Czekamy na wytyczne z MSWiA. Ten, kto zrobi ten dil, będzie królem.
– Na krótko. Szybko zostanie zutylizowany.
– Na stare lata zrobiłeś się strachliwy.
– Po prostu stać mnie jeszcze na dokonywanie wyborów – warknął Słoń.
Trzasnęły drzwi. Do pokoju wczłapał Ukrainiec. Z siatki wyciągnął kilka oklejonych taśmą pakową prostopadłościanów. Ułożył je rzędem na stoliku. Gutek dał mu znak. Taras wyciągnął zza skarpety swój wojskowy nóż i jednym ruchem rozciął folię, ukazując białe kryształy wielkości mirabelek. Słoń z daleka widział, że towar jest pierwsza klasa.
Taras każdą czynność wykonywał precyzyjnie i powoli, jakby świat zewnętrzny zbytnio go rozpraszał. Popławski z zadowoleniem przyglądał się poczynaniom Ukraińca, doceniał jego ukryty intelekt, trzymanie emocji na wodzy i wyuczony spryt. Cudzoziemiec nikomu nie patrzył w oczy. Z nikim nie zadzierał. Doskonale wyczuwał, kto jest kim w tym pomieszczeniu i jaka jest obecnie jego własna pozycja. Ale ona się zmieni. Bo facet miał swoje zasady. W przeciwieństwie do Lalusia przy drzwiach, który aż się pienił na widok nowej flamy Gutka. Słoń czuł, że młody kocha się w dziewczynie, i doświadczenie podpowiadało mu, że z tym dwojgiem będą jeszcze kłopoty, choć ten idiota Gutek zdawał się niczego nie dostrzegać. Zdobył się więc na miły wyraz twarzy i wyciągnął dłoń do Tarasa.
– Miło pana poznać. Jerzy Popławski. Dla przyjaciół Słoń.
– Rad poznakomitsa – odparł człowiek niedźwiedź.
W tym momencie ludzie Słonia przestali jeść. Wszyscy obserwowali tę scenę w napięciu. Był to nieczęsty widok. Słoń nie zwykł spoufalać się z żołnierzami. Być może żaden z nich nie dostąpił tego zaszczytu. A jednak gangster zrobił wyjątek dla sobaki Gutka, jak nazywano za plecami Tarasa w ich ścisłym gronie. Jeśli dodać do tego, że działo się to w domu człowieka, którego Słoń, gdyby mógł, udusiłby dziś własnymi rękoma za bezczelną potwarz, stała się rzecz absolutnie niebywała.
Taras zdawał się nie dostrzegać wagi tej wiekopomnej chwili. Ledwie wysunął swoją potężną grabę i przyłożył ją do ręki Popławskiego, wstał, oblizał