Название | Grzech |
---|---|
Автор произведения | Max Czornyj |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8075-361-7 |
– Nie wiem. Są pewne cechy zbieżne, ale…
– Cechy zbieżne?
– Ta sama płeć, podobny wiek, fizjonomia, wie pan, ale równie dobrze to mógł być właściwie każdy.
Wolski zapadł się bezwładnie w fotelu. Przypominał kukłę, którą można by wyrzucić na płonący stos ogniska, a ona nawet by nie drgnęła. Komisarz nie wspomniał o dresach i adidasach. Postanowił oszczędzić tego szczegółu, który i tak musiał wypłynąć później.
– Jak zmarła? – wydusił Robert.
– Już powiedziałem, że ciało zabrano na sekcję.
– Kiedy coś będzie wiadomo?
– Najszybciej około południa. Wtedy zabiorę pana osobiście ze sobą.
Wolski oparł głowę na zagłówku. Zamknął oczy i nie odezwał się, powstrzymując drżenie ust. Nie mógł skupić myśli. Jego mózg bombardowały miliony pytań, które chciał zadać komisarzowi, ale wiedział, że i tak nie otrzyma na nie odpowiedzi.
– Proszę zaczekać w środku.
Deryło, nie czekając na jego reakcję, otworzył drzwi i wyszedł z radiowozu. Wolski podniósł głowę i powiódł za nim spojrzeniem. Komisarz giętkim krokiem przeszedł między policjantami, ominął kałużę i skierował się na stację. Po chwili wyszedł z niej, niosąc dwa wielkie kubki kawy. Po drodze zatrzymał się przy grupce funkcjonariuszy i z jednym z nich ruszył z powrotem do radiowozu. Dopiero po chwili Robert Wolski zdał sobie sprawę, że obok komisarza marszowym krokiem defiluje znana mu policjantka rodem z Gestapo.
– Starsza posterunkowa Nowak będzie protokołowała – powiedział Deryło, otwierając drzwi.
Jakie piękne aryjskie nazwisko – z kpiną zauważył Wolski. W pewnym momencie emocje rzeczywiście nakazują obrócić wszystko w ironię. W innym wypadku człowiek zapewne by zwariował.
Cechy zbieżne. Tak nazwał to komisarz. Nie oznacza to, że są identyczne. Od zbieżności do tożsamości jeszcze daleka droga i w ogóle nie powinien się teraz tym przejmować. Powinien zaczerpnąć tchu, uspokoić oddech i pohamować drżenie dłoni. Marta zaginęła, ale żyje. Ta kobieta to na pewno ktoś inny. Boże, mój Boże, niech to będzie ktoś inny…
– Proszę kawę.
Wolski otworzył oczy i zobaczył, że funkcjonariuszka podsunęła mu pod nos kubek.
– Nie, dziękuję. Już dzisiaj piłem.
Deryło wychylił swój napój niemalże duszkiem.
– Wiem, że to nie najlepsza chwila – odezwał się, mnąc opakowanie – ale mam do pana kilka pytań, których nie zadałem wczoraj.
Wolski ze zdziwieniem zauważył, że komisarza stać na łagodny ton głosu. Do tego wręcz kurtuazyjny i przepraszający. Obojętnie wzruszył ramionami.
9
Opowiedział o całym wieczorze. O tym, że od szesnastej niemalże bez przerwy pisał, że kiedy pisze, nie znosi się rozpraszać, że miał wenę i nie zwracał na nic uwagi. Nie byli pokłóceni. Marta może była lekko poirytowana tym, że nie ma dla niej czasu, ale rozumiała to. Zajmowała się swoimi sprawami, oglądała telewizję, czytała książkę, a później rozmawiała z kimś przez telefon. Pamiętał to całkiem dobrze, bo nic tak jak odgłos rozmów nie wybijało go z rytmu pisania.
Deryło zaznaczył w notesie, żeby sprawdzić, z kim Marta Wolska odbyła swoją być może ostatnią rozmowę.
– Rozumiem, że później wszystko potoczyło się tak, jak już pan zeznawał?
– Dziękuję za wyrozumiałość i niepytanie mnie o to po raz setny.
Komisarz zbył tę uwagę machnięciem dłoni.
– Czy pańska żona miała jakichś znajomych, u których mogłaby przenocować?
Bezmyślnie użył formy przeszłej, ale na szczęście Wolski nie zwrócił na to uwagi.
– Jej rodzice mieszkają w Lubartowie…
– Rodzinę już sprawdzamy, miałem na myśli przyjaciół albo znajomych.
– Obdzwoniłem każdego z nich. Proszę mi wierzyć, komisarzu, dzwoniłem do nich w środku nocy i wypytywałem o Martę. Kiedy nie odbierali, dzwoniłem raz za razem, aż wreszcie podnieśli słuchawkę, żeby mnie opieprzyć i powiedzieć, że jest czwarta czy piąta nad ranem.
– Mimo wszystko poproszę o ich dane.
Wolski podał kilka nazwisk i adresów, które pamiętał.
– Nikt więcej?
– To i tak za wiele. Marta nigdy by mnie nie opuściła.
Komisarz popatrzył na niego tak, jak się patrzy na dziecko opowiadające o kosmosie. Wolski mówił jednak z pełnym przekonaniem. Pomimo zdenerwowania był całkowicie pewny siebie. Kolejne pytanie musiał mu zadać ostrożnie, żeby nie wywołać oburzenia. Musiał je postawić w najbardziej delikatny sposób, a przede wszystkim pamiętać o zachowaniu czasu teraźniejszego.
– Długo jesteście małżeństwem?
– W maju będzie dziewięć lat. Spotykamy się od osiemnastu.
– I układa się wam cały czas dobrze?
– Jak to w małżeństwie. Czasem się kłócimy, ale nigdy nie doszło do większej awantury. Nigdy nie byliśmy na siebie źli dłużej niż kilka godzin. A to i tak siedząc obok siebie w salonie i zajmując się swoimi sprawami.
Wolski chciał powiedzieć coś jeszcze, ale jego gardło się zacisnęło. Wydał z siebie rozpaczliwy, żałosny charkot.
Posterunkowa Nowak podała mu paczkę chusteczek. Wyciągnęła przy tym rękę, zupełnie jakby karykaturując nazistowskie pozdrowienie. Deryło tymczasem odwrócił się w stronę kierownicy i zabębnił o nią palcami. Ledwo minęła dziesiąta, a on miał wrażenie, jakby był na nogach od kilku dni. Do tego nic nie wskazywało, że będzie lepiej.
Robert Wolski wysmarkał nos i otarł oczy. Z wszystkich sił zebrał się do kupy i starał się ponownie nie rozkleić.
– Marta jest wspaniałą osobą. – Mówienie pozwalało nie myśleć. – Nigdy nikomu nie zrobiłaby krzywdy, nigdy nikomu nie podpadła, ona się nawet nie potrafi kłócić. Po kilku ostrzejszych słowach zaraz się uspokaja i choćby nie ponosiła winy, zaraz przeprasza. To taka osoba… – Wolski pociągnął nosem. – Jak już pan pewnie zauważył, nie mamy zbyt wielu znajomych, ale wszyscy to porządni ludzie. Obracamy się w zupełnie normalnym, ułożonym towarzystwie… Marta w tym doskonale się sprawdza. Lubi kontakt z ludźmi. Ja jestem aspołeczny. Ta cała otoczka utrzymywania kontaktów to zawracanie głowy. Ale ona to lubiła. Dlatego dość regularnie organizowaliśmy przyjęcia, tematyczne wieczorki, imieniny, urodziny… Nie mam pojęcia, kto mógłby chcieć ją porwać. Jakim trzeba być pieprzonym psychopatą? Gdybym siedział jeszcze na worku pieniędzy i podcierał sobie nimi tyłek, to widziałbym motyw. Ale nie, kiedy dostaję od popieprzonego wariata popieprzony list, z którego treści nic nie wynika.
Robert Wolski poczuł na sobie spojrzenie obojga policjantów. Przestał mówić, zmiął w dłoniach chusteczkę i zacisnął pięści.
– Przepraszam za ten monolog – mruknął, opanowując drżenie głosu. – Przyrzekam, że jeśli wy go nie znajdziecie, sam dorwę skurwysyna.
Tego