Название | Tylko martwi nie kłamią |
---|---|
Автор произведения | Katarzyna Bonda |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-287-0042-0 |
Meyer rozglądał się na boki. Sprawdzał, jak sprawca mógł uciec z miejsca zbrodni i ile czasu mu to zajęło. Pięć minut wolnym krokiem, trzy i pół szybkim. A biegiem? Niespełna dwie minuty. Jeśli sprawcy byli dobrze zorganizowani. Ale czy rzeczywiście nikt ich nie zauważył? Przecież wynieśli z tego mieszkania fanty. Niektóre sporych rozmiarów, jak obrazy.
Meyer mijał ulicznych grajków, mima, który zgromadził wokół siebie krąg przechodniów, zakochane pary obściskujące się tuż obok beznogiego żebraka zbierającego pieniądze do kubka z McDonalda. Był tak skupiony na analizie, że nie dostrzegał twarzy mijanych postaci, nie słyszał muzyki dobiegającej z otwartych drzwi knajpek. Nie przyciągał go też gwar pierwszych w tym roku ogródków piwnych przed restauracjami. Olśniło go, kiedy zobaczył ludzi z plecakami idących na dworzec. Nawet jeśli sprawcy mieli ze sobą wielkogabarytowe fanty, nikt nie zwróciłby na nich uwagi. Tymi ulicami przechadzają się dziennie setki ludzi, jest wśród nich mnóstwo podróżnych niosących w rękach bagaże. Rozmyślał teraz, jaki mógł być przebieg zdarzenia. Zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni plik żółtych karteczek, które zawsze trzymał przy sobie. Zapisywał na nich przychodzące do głowy myśli. Zastanowił się nad ułożeniem ciała zamordowanego.
Noc zapowiadała się chłodna. W wysłużonej skórzanej kurtce było mu teraz po prostu zimno. Na jednej z karteczek rozrysował sobie rano plan mieszkania, w którym dokonano zbrodni. Pracownia lekarki miała ponad sto dwadzieścia metrów. Była usytuowana na przedostatnim piętrze kamienicy. Jedno duże okno wychodziło na ulicę 3 Maja, a trzy pozostałe na Stawową. Balkon znajdował się na samym rogu budynku. Stojąc na nim, można było doskonale obserwować obie ulice jednocześnie.
Lekarka przyjmowała pacjentów w salonie. To dlatego mąż specjalnie na jej potrzeby zaprojektował długą ściankę z karton-gipsu, która uniemożliwiała przechodzącym do poczekalni zobaczenie, kogo właśnie gości. Także ten, kto akurat zajmował kozetkę, nie widział twarzy następnego w kolejce. Poniatowska w ten sposób zapewniała swoim pacjentom prywatność.
Meyer zerknął na odręczny plan. W malutkiej poczekalni stały: stolik kawowy, na którym leżały gazety do czytania, niewielka sofka do siedzenia i wazon z kwiatami. Poczekalnia nie miała żadnych okien, ale były drzwi, które łączyły ją z kuchnią, gdzie czekający mógł zrobić sobie na przykład herbatę. Kuchnia znajdowała się po przekątnej do salonu, a jej okno wychodziło na podwórko. Była doskonale wyposażona, ale Meyer nie dostrzegł w niej śladów gotowania.
Tam nie było żadnych śladów walki. Zabójcy nie trudzili się, by upozorować w niej bezład. Nie splądrowali też gabinetu lekarki, czyli pomieszczenia, do którego wchodziło się przez salon. Te dwa pokoje oddzielały rozsuwane stare drzwi z kryształowymi szybami. W prywatnym gabinecie lekarki znajdowało się tylko jedno okno, które wychodziło na ulicę Stawową. Pod nim zainstalowano długi blat, pełniący funkcję biurka. Przylegająca ściana była cała zabudowana półkami na książki. Brakowało komputera Poniatowskiej, jednak to nie sprawcy go zabrali, lecz sama seksuolog.
Teraz już wiedział na pewno, że znalezione tu klucze – do samochodu i dołączone do nich do bramy kamienicy i gabinetu Poniatowskiej – należały do Schmidta. I to on musiał je tam pozostawić, bo sprawcy z jakichś przyczyn nie plądrowali tego pokoju. Dlaczego akurat tam Schmidt zostawił kluczyki do swojego auta?, zastanowił się psycholog. Czegoś szukał w gabinecie? Komputera? Może właśnie po to do niej przyszedł?
Teraz Meyer nie czuł się na siłach, by myśleć nad odpowiedziami na te pytania. Chciał skupić się na czymś zupełnie innym. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znajduje się w salonie – miejscu zbrodni, gdzie rozegrała się tragedia.
W rogu przy balkonowych drzwiach stał okrągły stół, obok zaś fotel, na którym pozostawiono zwłoki ofiary. Kozetka dla pacjentów była ustawiona pod przeciwległą ścianą. Obok niej – fotel dla tych pacjentów, którzy nie mieli ochoty spowiadać się lekarce na wpół leżąco. Dalej parawan. Meyer się zamyślił. Gdzie wobec tego siedziała Elwira? Przecież musiała mieć swoje miejsce obok kozetki. A może to właśnie na jej lekarskim „tronie” usadowiono po śmierci Schmidta. Tyle że przemieszczono ów ciężki fotel pod okno.
Ślady krwi wskazywały, że Johann został zaatakowany w przejściu z korytarza do salonu. Sprawca uderzył go czymś ciężkim. Na podłodze znaleziono kawałki glinianej amfory, która wcześniej znajdowała się w poczekalni dla pacjentów. Może zabójcy czekali tam na Schmidta. On zaś był w salonie. Dlaczego nie zaatakowali go w salonie? Dlaczego wywabili go do korytarza? Atak nastąpił w korytarzu, potem akcja rozgrywała się już w salonie. Sądząc po rozbryzgach krwi na ścianie, Schmidt się bronił, chciał ratować się ucieczką. Ofierze zadano bardzo dużo ciosów. Obezwładnienie tak potężnego mężczyzny nie było więc proste. Czyżby jednak śmieciowego barona zaatakowali niedoświadczeni zabójcy, a nie członkowie grupy przestępczej?
Muszę natychmiast pogadać o tym z Waldkiem. Może warto zbadać, czy sprawy włamania i zabójstwa nie są ze sobą powiązane?, pomyślał Meyer i już zamierzał wykręcić numer domowy podinspektora, gdy usłyszał bicie miejskiego zegara. Szybkim krokiem ruszył do samochodu. Jechał jak automat, tak był pochłonięty rozmyślaniem.
Kiedy przekręcał klucz w zamku swojego pustego, niewykończonego wciąż domu, poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Położył się, tak jak stał, w ubraniu. Ściągnął jedynie buty i marynarkę. Do snu kołysały go urywki przepływających myśli – nieprawdopodobnych olśnień i kapitalnych pomysłów, dzięki którym to śledztwo wydawało się dziecinnie proste. Zanim całkiem wpadł w objęcia Morfeusza, na moment dostrzegł jeszcze sylwetkę Weroniki Rudy i jej miedziane włosy, które rozwiewał wiatr. Uśmiechnął się. Zbliżała się ku niemu niczym bogini. Uniesione kąciki ust po chwili jednak zamarły w sztucznym grymasie, a włosy zapłonęły czerwonym ogniem.
6 maja – wtorek
Meyer dotarł do komendy kilka minut po jedenastej. Był tak zmęczony, że nie usłyszał budzika. Do pracy jechał z poczuciem winy. Odprawa skończyła się o dziesiątej, a on zamierzał przed nią rozmówić się z Szerszeniem. Nie zjadł śniadania, licząc, że pójdą razem do policyjnego bufetu. Przy drzwiach pokoju podinspektora Szerszenia kręciło się kilka osób, ze środka co chwila rozlegał się poirytowany znajomy głos. Stek niewyszukanych wyzwisk, cisza, wreszcie trzaskanie drzwiami. Meyer postanowił najpierw przyjrzeć się sytuacji. Stanął na samym końcu korytarza, przy otwartym oknie z widokiem na Katowice, gdzie znajdowała się tymczasowa palarnia, i zaciągając się pierwszym dziś papierosem, zastanawiał się, co nieoczekiwanego mogło się stać, że wywołało taką burzę. Znał Waldka od lat i wiedział, że ten człowiek – choć hałaśliwy i rubaszny w obyciu – w sytuacjach kryzysowych zachowuje stoicki spokój. Naprawdę trudno było wyprowadzić go z równowagi. To zresztą fascynowało w nim Meyera. Jeśli o kimś dałoby się powiedzieć, że umie zapanować nad swoimi emocjami, byłby nim właśnie Waldemar Szerszeń. Pokrzykiwał i żartował tylko wtedy, gdy wiedział, że może sobie na to pozwolić. Kontrolował sytuację i nic nie umykało jego uwagi. Teraz zachowywał się zupełnie inaczej. Meyer wyraźnie słyszał w głosie Szerszenia panikę. Musiało więc zdarzyć się coś poważnego. Dopalił papierosa. Czas sprawdzić przyczynę wściekłości kolegi.
Nagle