Winnetou. Karol May

Читать онлайн.
Название Winnetou
Автор произведения Karol May
Жанр Книги для детей: прочее
Серия
Издательство Книги для детей: прочее
Год выпуска 0
isbn 978-83-7791-739-8



Скачать книгу

krew z mojej rany na ręce. W tej chwili usłyszałem za sobą jakiś szmer i obejrzałem się. Ten ruch ocalił mi życie, gdyż otrzymałem straszne uderzenie kolbą w plecy, które pierwotnie wymierzone było w głowę i byłoby mi roztrzaskało czaszkę. Tym, który mnie ugodził, był Winnetou.

      Następnie cisnął strzelbę na ziemię, wyrwał zza pasa nóż i rzucił się na mnie.

      Położenie moje nie mogło być gorsze. Uderzenie wstrząsnęło całą moją istotą i odjęło mi władzę w ręku. Byłbym chętnie dał Winnetou jakieś wyjaśnienie, ale wypadki toczyły się tak prędko, że nie było na to czasu. Młody wódz Apaczów utopiłby mi nóż w sercu aż po rękojeść, gdybym nieznacznym ruchem, na jaki tylko w tej chwili mogłem się zdobyć, nie udaremnił ciosu przynajmniej o tyle, że nóż trafił w lewą kieszeń na piersi, gdzie pośliznął się o puszkę z sardynek i ugodził mnie w szyję, a przebiwszy szczękę, zranił mi język. Winnetou wyciągnął nóż i pochwyciwszy mnie za gardło, zamierzył się do drugiego pchnięcia. Śmiertelna trwoga podwaja siły fizyczne. Zdrową ręką udało mi się złapać jego prawą rękę, którą ściskałem tak silnie, że nóż mu wypadł. Następnie porwałem go za łokieć lewej ręki i podbiłem ją w górę tak wysoko, że jeśli chciał uniknąć złamania ręki, musiał puścić moje gardło. Zgiąłem nogi w kolanach, całą siłą podrzuciłem się w górę i strząsnąłem Winnetou z siebie tak, że padł brzuchem na ziemię. W następnej chwili znalazłem się na jego grzbiecie.

      Teraz szło o to, żeby mego przeciwnika przytrzymać, gdyż byłbym ostatecznie zgubiony, gdyby się znowu podniósł. Klęknąłem mu na udach i lewą ręką chwyciłem go za kark. Zaczęło się szatańskie mocowanie. Trzeba sobie wyobrazić, że był to Winnetou, którego nikt przedtem ani potem nie zwyciężył, Winnetou, obdarzony kocią zręcznością, stalowymi mięśniami i ścięgnami. Teraz miałem czas, by przemówić, ale krew buchała mi z ust, a gdy chciałem poruszyć przebitym językiem, wydobywałem z siebie ledwie zrozumiały bełkot. Przeciwnik mój zaczął coraz bardziej stękać, a ja mu ściskałem szyję coraz silniej. Czyż miałem go udusić? Nie, w żadnym razie! Zwolniłem więc na chwilę jego szyję, a on podniósł natychmiast głowę. Zadałem dwa czy trzy uderzenia pięścią i Winnetou był ogłuszony: zwyciężyłem niezwyciężonego.

      Zaczerpnąłem głęboko powietrza, uważając przy tym, żeby nie połykać krwi zalewającej mi usta. Z zewnętrznej rany buchała także krew grubym strumieniem. Chciałem właśnie dźwignąć się z ziemi, gdy wtem zabrzmiał za mną groźny okrzyk Indianina, a potem otrzymałem tak silne uderzenie kolbą po głowie, że padłem bez zmysłów.

      Gdy przyszedłem do siebie, był już wieczór. Krew płynęła mi z ust wciąż jeszcze, wciskała się do gardła i dławiła. Usłyszałem okropne charczenie i zgrzytanie i – zbudziłem się. Charczałem ja sam.

      – Rusza się! Dzięki Bogu, rusza się! – doszedł mnie głos Sama.

      – Teraz otwiera oczy! Żyje! Żyje! – dodał Will Parker.

      Istotnie podniosłem powieki. Zobaczyłem dokoła płonące ogniska, a wśród nich uwijających się z pięciuset Apaczów. Wielu z nich było rannych. Zauważyłem także znaczną liczbę zabitych, których ułożono w dwa rzędy: w jednym Apacze, w drugim Kiowowie. Pierwsi stracili jedenastu, a drudzy trzydziestu wojowników. Dokoła leżeli pojmani Kiowowie, silnie skrępowani; ani jeden nie uszedł. Wodza Tanguy także nie brakło między nimi.

      Niedaleko nas leżał człowiek związany w kabłąk mniej więcej tak, jak ongiś ofiary tortur stosowanych przy użyciu tak zwanego kozła hiszpańskiego. Był to Rattler. Apacze związali go w kabłąk, aby mu sprawić jak największy ból. Jęczał tak, że litość mnie brała. Towarzysze jego nie żyli już, gdyż zastrzelono ich od razu w pierwszym ataku. Jego oszczędzono, by jako morderca Kleki-petry poniósł powolną śmierć.

      Ja także miałem skrępowane ręce i nogi, tak samo Stone i Parker, którzy leżeli z lewej strony. Po prawej siedział Sam Hawkens. Nogi miał skrępowane, a lewą rękę związaną na plecach; prawą, jak się później dowiedziałem, pozostawiono mu wolną, żeby mi mógł dopomagać.

      – Dzięki Bogu, że już przyszliście do siebie, kochany sir! – rzekł głaszcząc mnie pieszczotliwie po twarzy. – Jak się to stało, że was powalono?

      Więcej już nie słyszałem, gdyż znów zemdlałem.

      Kiedy się zbudziłem, poczułem, że jestem w ruchu. Dokoła rozlegał się tupot kopyt końskich. Otworzyłem oczy, bo mnie to zastanowiło. Leżałem – proszę sobie wyobrazić – na skórze zabitego przeze mnie szarego niedźwiedzia, którą związano mniej więcej na kształt hamaka i zawieszono pomiędzy dwoma końmi. Leżałem tak głęboko w futrze, że widziałem tylko dwie głowy końskie i niebo. Słońce rzucało na mnie gorące promienie, a w żyłach czułem żar, jakby płynęło tam roztopione żelazo. Usta miałem spuchnięte i pełne stężałej krwi. Starałem się ją wyrzucić językiem, ale nie mogłem nim ruszyć.

      „Wody, wody!” – chciałem zawołać, gdyż dokuczało mi okropne pragnienie, ale nie zdołałem wydobyć głosu. Znowu zemdlałem.

      – Hura! Hura! Budzi się ze snu, budzi się! – dotarł do mnie jakby z daleka głos Sama.

      Odwróciłem głowę.

      – Czy widzicie, że ręką dotknął czoła, że nawet odwrócił teraz głowę? – krzyczał mały człowieczek.

      Pochylił się nade mną. Twarz promieniała mu z zachwytu.

      – Czy widzicie mnie, kochany sir? – zapytał.

      Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem, po pierwsze ze znużenia, a po wtóre dlatego, że język ciążył mi jak ołów. Toteż skinąłem głową.

      Twarz jego zniknęła, a ukazały się głowy Stone’a i Parkera. Zacnym ludziom łzy zalśniły w oczach. Już mieli jakieś pytanie na ustach, ale Sam ich odsunął krzycząc:

      – Puście mnie do niego, ja chcę z nim mówić, ja!

      Wziął moje ręce, przycisnął do nich tę część zarostu, w której powinny się znajdować usta, i zapytał:

      – Czy czujecie głód lub pragnienie, sir?

      Potrząsnąłem głową na znak przeczenia. Byłem tak bardzo osłabiony, że nie zdołałbym wypić nawet kropli wody.

      – Nie? Naprawdę nie? Boże, czy to możliwe? Czy wyobrażacie sobie, że leżeliście tak trzy tygodnie, całe trzy tygodnie! Mieliście straszną gorączkę i popadliście w letarg. Apacze chcieli was już zakopać, ale ja nie wierzyłem w waszą śmierć i dopóty żebrałem, dopóki Winnetou nie wstawił się za wami i nie uzyskał pozwolenia na to, by pochować was dopiero wówczas, kiedy nastąpi rozkład. Zawdzięczamy to Winnetou. Muszę pójść do niego i sprowadzić go tutaj.

      Zamknąłem oczy i leżałem znowu, ale teraz już nie w grobie, lecz w rozkosznym znużeniu, w niebiańskim jakimś spokoju. Pragnąłem leżeć tak wiecznie, gdy wtem dobiegł mnie odgłos kroków. Dotknęła mnie jakaś ręka, po czym usłyszałem głos Winnetou:

      – Czy Sam Hawkens się nie pomylił? Czy Selki-lata19 obudził się rzeczywiście?

      – Tak, tak. Wszyscy trzej widzieliśmy to dokładnie, odpowiadał nawet ruchami głowy na moje pytania.

      – W takim razie stał się wielki cud, ale byłoby lepiej, gdyby pozostał martwy, bo tylko po to powrócił do życia, by umrzeć: pójdzie na śmierć razem z wami.

      – Ależ to największy przyjaciel Apaczów!

      – A dwa razy mnie powalił.

      – Bo



<p>19</p>

S e l k i-l a t a  (ind.) – Old Shatterhand.