Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует

Читать онлайн.
Название Журнал «Лиза» №52/2018
Автор произведения Отсутствует
Жанр Дом и Семья: прочее
Серия Журнал «Лиза» 2018
Издательство Дом и Семья: прочее
Год выпуска 2018
isbn



Скачать книгу

na wardze rannego mężczyzny – że będę potrzebować brzytwy oraz mężczyzny z pewną ręką do golenia.

      – Joe, możesz to zrobić?

      Jej mąż skinął głową.

      – I jakiś trunek, najmocniejszy, jaki macie.

      Margot otworzyła kredens na specjalne okazje i wyjęła z niego zieloną butelkę. Gdy postawiła ją obok torby Rity, wszyscy obecni jęli łypać pożądliwie na flaszkę pozbawioną etykietki, za to ze znaczkami nielegalnej destylacji, co znaczy, że mogła zwalić konia z nóg.

      Dwaj barkarze, którzy przytrzymywali lampy nad głową rannego, patrzyli, jak Rita obmacuje otwór, który był kiedyś ustami. Dwoma zakrwawionymi palcami wyjęła złamany ząb. Po chwili trzymała w dłoni dwa następne. Potem zanurzyła palce w jego mokrych włosach i cal po calu zaczęła badać czaszkę.

      – Na głowie nie ma żadnych innych obrażeń. Mogło być gorzej. Rozbierzmy go teraz z tych mokrych ubrań.

      W sali zapanował nagle popłoch. Niezamężna kobieta nie mogła rozebrać mężczyzny bez zakłócania naturalnego porządku rzeczy.

      – Margot, możesz pokierować mężczyznami? – poleciła gładko Rita.

      Potem się odwróciła i zaczęła wyjmować z torby swoje rzeczy, a tymczasem Margot dyrygowała mężczyznami zdejmującymi ubranie z rannego i upominała ich, żeby obchodzili się z nim ostrożnie.

      – Nie wiemy, czy nie ma na ciele innych ran. Uważajcie, żeby nie pogorszyć sytuacji!

      Zręcznymi palcami wielokrotnej matki rozpinała guziki i rozwiązywała sznurówki, kiedy mężczyźni okazywali się zbyt pijani albo po prostu niezdarni. Po chwili na podłodze piętrzyły się ubrania nieznajomego przybysza: granatowy kaftan z licznymi kieszeniami, podobny do tych, jakie nosili barkarze, lecz uszyty z lepszej tkaniny; buty z mocnej skóry z nowiutkimi podeszwami; prawdziwy pas zamiast sznurów noszonych przez ubogich przewoźników rzecznych, grube bawełniane kalesony oraz dziergana kamizela pod koszulą z delikatnego wojłoku.

      – Kto to jest? Znamy go? – spytała Rita, nie odwracając się od torby.

      – Nie wygląda na to, żeby ktoś go tu widział, ale jest w takim stanie, że i trudno go poznać.

      – Zdjęliście mu kaftan?

      – Tak.

      – Niech Jonathan przeszuka kieszenie.

      Kiedy się odwróciła z powrotem do stołu, jej pacjent leżał nagi, tylko przyrodzenie przykryto białą chustką, aby chronić skromność mężczyzny oraz dobre imię Rity.

      Czuła na sobie przelotne spojrzenia ludzi.

      – Joe, gdybyś mógł jak najdelikatniej ogolić mu górną wargę. Na pewno nie uda ci się zrobić tego idealnie, ale postaraj się. Uważaj, ma złamany nos.

      Następnie przystąpiła do badania. Najpierw położyła dłonie na stopach rannego, potem przesunęła je na kostki nóg, golenie i łydki… Jej białe dłonie kontrastowały z ciemną skórą mężczyzny.

      – Widać, że dużo czasu spędza pod gołym niebem – zauważył kopacz żwiru.

      Rita tymczasem obmacywała kości, ścięgna, mięśnie, cały czas odwrócona głową w bok od jego nagiego ciała, jakby jej palce widziały lepiej niż oczy. Działała szybko, błyskawicznie oceniała, które partie ciała są całe i zdrowe. Na prawym biodrze dłonie Rity ominęły białą chustkę i zatrzymały się.

      – Poświećcie tutaj.

      Cały bok mężczyzny był paskudnie poharatany. Rita przechyliła butelkę, wylała trochę alkoholu na szmatkę i przyłożyła do rany. Mężczyźni wokół stołu krzywili się ze współczucia, lecz pacjent nawet nie drgnął.

      Dłoń rannego leżała przy biodrze, spuchnięta i dwa razy większa niż normalnie, zakrwawiona i blada. Rita ją przemyła, lecz chociaż przecierała rękę kilkakrotnie, pozostały na niej ślady – plamy czarne jak atrament, ale nie sińce ani zakrzepła krew. Zaintrygowana, uniosła dłoń i zaczęła ją oglądać.

      – To fotograf – oznajmiła w końcu.

      – A niech mnie! Skąd wiesz?

      – Widzicie te ślady na palcach? To azotan srebra. Używa się go do robienia fotografii.

      Skorzystała z zaskoczenia wywołanego tą wiadomością i zbadała miejsca na ciele rannego wokół białej chustki. Delikatnie naciskała na brzuch, lecz nie znalazła żadnych wewnętrznych obrażeń, więc poszła dalej, wyżej, a światło podążało tropem jej palców, aż biała chustka znikła powoli w ciemności i mężczyźni mogli odetchnąć z ulgą, że Rita powróciła do krainy obyczajności.

      Pozbawiony gęstej brody, mężczyzna sprawiał nie mniej upiorne wrażenie. Złamany nos jeszcze bardziej rzucał się w oczy, obnażone rozcięcie na wardze, biegnące w górę w kierunku policzka, wyglądało dziesięć razy gorzej. Rita wyjęła z rany drzazgi ciemnego drewna, oczyściła ją, po czym wbiła w skórę igłę. W tym samym momencie zamigotała świeca.

      – Jak ktoś potrzebuje, to może usiąść – powiedziała. – Wystarczy mi jeden pacjent.

      Nikt jednak nie chciał się przyznać do takiej słabości.

      Rita założyła trzy zgrabne szwy, a mężczyźni albo odwracali wzrok, albo zafascynowani patrzyli, jak naprawia się ludzką twarz niczym rozdarty kołnierzyk.

      Kiedy skończyła, wszyscy głośno odetchnęli z ulgą. Rita popatrzyła na swoje dzieło.

      – Faktycznie wygląda teraz dużo lepiej – przyznał jeden z barkarzy. – Albo tak się zdaje, bośmy przywykli do jego widoku.

      – Hm – mruknęła Rita, jakby się częściowo zgadzała.

      Sięgnęła do twarzy pacjenta, palcem wskazującym i kciukiem chwyciła go za nos i mocno skręciła. Rozległo się ciche, wilgotne chrupnięcie kości i chrząstek, a po chwili świeca gwałtownie zamigotała.

      – Łapcie go, szybko! – zawołała Rita.

      Po raz drugi tego wieczoru silne dłonie parobków chwyciły w ramiona upadającego człowieka – tym razem kopacza żwiru, pod którym ugięły się kolana. Trzy lampy, wypuszczone z rąk przez mężczyzn, runęły na podłogę i zgasły, a razem z nimi cała scena znikła w ciemności.

      – Ech, co za noc – jęknęła Margot, kiedy ponownie zapalono świece. – Trzeba położyć tego biedaka w izbie pątniczej.

      W czasach, gdy na przestrzeni dziesiątków mil most Radcot był jedyną drogą na drugi brzeg rzeki, wielu podróżnych przerywało wędrówkę w gospodzie. Od tamtej pory aż po dziś dzień na końcu korytarza w gospodzie Pod Łabędziem ostał się, choć rzadko obecnie używany, pokój zwany izbą pątniczą. Rita nadzorowała transport swojego pacjenta aż do tego pomieszczenia, gdzie położono go na łóżku i okryto kocem.

      – Chciałabym jeszcze przed wyjściem obejrzeć dziewczynkę.

      – Chcesz zmówić modlitwę nad biednym maleństwem – domyśliła się Margot. – Oczywiście.

      W świadomości miejscowych Rita była nie tylko dobrą medyczką, lecz z powodu długich lat spędzonych w klasztorze w nagłej potrzebie służyła również za osobę duchowną.

      – Tu jest klucz. Weź sobie lampę.

      Włożywszy z powrotem kapelusz i płaszcz, Rita zawinęła chustą twarz i szyję, po czym wyszła z gospody i skierowała się w stronę spichrza.

      Rita Sunday nie bała się zwłok. Przywykła do nich od dzieciństwa. Nawet urodziła się ze zwłok. Trzydzieści pięć