Название | Журнал «Лиза» №52/2018 |
---|---|
Автор произведения | Отсутствует |
Жанр | Дом и Семья: прочее |
Серия | Журнал «Лиза» 2018 |
Издательство | Дом и Семья: прочее |
Год выпуска | 2018 |
isbn |
Gdy skończył, nastała krótka przerwa, nie po to jednak, by natychmiast pochopnie rozpoczynać następną gawędę, lecz aby pierwszą należycie przetrawić.
– Szkoda, że i ja nie mogę opowiedzieć historii – odezwał się Jonathan, który słuchał jej pilnie.
Powiedział to z uśmiechem – wszak Jonathan zawsze się uśmiechał – lecz w jego głosie pobrzmiewał żal. Nie był głupi, tylko że w szkole czuł się taki zagubiony; dzieci śmiały się z jego odmiennej twarzy i nietypowych nawyków, więc rzucił ją po kilku miesiącach. Nie opanował sztuki czytania ani pisania. Stali zimowi bywalcy gospody przywykli do syna Ockwellów i wszystkich jego dziwactw.
– Spróbuj – zaproponował Albright. – Opowiedz nam coś.
Przez chwilę Jonathan się namyślał. Otworzył usta i czekał przejęty tym, co się z nich wydobędzie. Lecz nic się nie wydobyło. Po jakimś czasie twarz mu się skurczyła, ramiona zatrzęsły i chłopiec wybuchł śmiechem.
– Nie umiem! – zawołał, gdy się uspokoił. – Nie umiem opowiadać historii!
– Może następnym razem. Poćwicz trochę, nabierz wprawy, a my cię wysłuchamy, kiedy będziesz gotowy.
– Ty opowiedz historię, tatusiu – poprosił Jonathan.
Tego dnia Joe po raz pierwszy wrócił do izby po jednym z tych okresów, gdy tonął w swoim świecie. Przez cały wieczór siedział blady i milczący. Nikt nie oczekiwał, że w tym stanie będzie coś opowiadał, lecz na prośbę syna uśmiechnął się łagodnie i spojrzał w górny kąt sali, gdzie sufit poczerniał od dymu z kominka i tytoniu. Jonathan przypuszczał, że to stamtąd pochodzą wszystkie opowieści taty. Kiedy wzrok Joego powrócił na środek sali, był gotów.
– Dawno, dawno…
Otworzyły się drzwi.
Pora była późna jak na nowo przybyłego gościa. Ktokolwiek to był, nie spieszył się z wejściem. Świece zamigotały od podmuchu zimnego powietrza niosącego do zadymionego wnętrza delikatny zimowy zapach rzeki. Wszyscy podnieśli głowy.
Oczy widziały, lecz przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Ludzie próbowali zrozumieć, co widzą.
Mężczyzna – jeśli w istocie był to mężczyzna – wyglądał na rosłego i silnego, ale głowę miał tak przerażającą, że wszyscy aż się wzdrygnęli. Czyżby zjawił się jakiś potwór z ludowych opowieści? Czyżby zasnęli i przyśnił im się koszmar? Przybysz miał nos przekrzywiony i płaski, a pod nim ział poczerniały od krwi, przepastny otwór. Sam w sobie osobnik ów przedstawiał upiorny widok, lecz na dodatek trzymał jeszcze w ramionach wielką lalkę o woskowej twarzy i kończynach, z włosami pomalowanymi na lśniący kolor.
W końcu to sam nowo przybyły wyrwał ludzi z odrętwienia i poderwał do działania. Najpierw z jego gardła wydobył się ryk, odgłos równie nieludzki jak usta, z których dobiegał. Potem zachwiał się i zatoczył. Dwóch parobków podbiegło w samą porę, żeby go chwycić pod ramiona i przytrzymać, aby nie runął na podłogę i nie grzmotnął twarzą o kamienne płyty. W tym samym czasie od kominka skoczył na równe nogi Jonathan, wyciągnął ręce i złapał w objęcia lalkę; jego mięśnie i stawy aż się ugięły, zaskoczone jej ciężarem.
Ochłonąwszy z szoku, parobkowie zawlekli nieprzytomnego mężczyznę na stół. Przysunięto też drugi, żeby ułożyć na nim nogi chorego. Kiedy go położyli i wyprostowali, ze wszystkich stron zaczęli podchodzić inni, przybliżali świece i lampy, aby mu się przyjrzeć. Powieki mężczyzny nawet nie drgnęły.
– Czy on nie żyje? – zastanawiał się na głos Albright.
Po zgromadzeniu rozszedł się nieokreślony pomruk, ludzie zmarszczyli brwi.
– Trzaśnijcie go po gębie – zaproponował ktoś. – Może to go ocuci.
– Starczy trochę cydru – zasugerował ktoś inny.
W tym momencie przez ciżbę przepchnęła się łokciami Margot. Podeszła do stołu i przyjrzała się przybyszowi.
– Ani mi się ważcie go trzaskać – powiedziała. – Nie widzicie jego twarzy? Do gardła też mu niczego nie wlewać. Zaczekajcie chwilę.
Odwróciła się do ławy stojącej koło pieca, wzięła z niej poduchę i wróciła do stołu. Przybliżyła świecę do nieprzytomnego, zobaczyła białą plamkę na bawełnie i skubnęła ją paznokciem. W palcach trzymała piórko. Mężczyźni obserwowali ją oczami okrągłymi ze zdumienia.
– Łaskotkami nie obudzisz umarłego – odezwał się kopacz żwiru. – Ani żywego w takim stanie jak ten.
– Nie zamierzam go łaskotać – odparła Margot.
Położyła piórko na ustach przybysza. Wszyscy wpatrywali się w nią jak urzeczeni. Przez jakiś czas nic się nie działo, lecz po chwili najdelikatniejszy puszek zaczął drżeć.
– Oddycha!
Wkrótce jednak ulga ustąpiła miejsca nowej konsternacji.
– Ale co to za jeden? – spytał barkarz. – Zna go ktoś?
Wśród zebranych rozszedł się gwar głosów, ludzie zastanawiali się nad odpowiedzią. Ktoś oznajmił, że zna nad rzeką wszystkich od Castle Eaton aż po Duxford, które dzieliło jakieś dziesięć mil, i na pewno tego jegomościa nie zna. Inny miał siostrę w Lechlade i też był pewien, że nikogo takiego tam nie widział. Jeszcze innemu wydawało się, że może gdzieś go spotkał, ale im dłużej mu się przyglądał, tym mniej był skłonny postawić na to pieniądze. Czwarty zastanawiał się, czy to nie jeden z rzecznych Cyganów, bo o tej porze roku ich łodzie spływają w dół rzeki, a ludzie spoglądają na nich podejrzliwie i pilnują się, aby ryglować na noc drzwi i wnosić do domu wszystko, co da się udźwignąć. Lecz zważywszy na płaszcz nieznajomego, uszyty z przedniej wełny, a także kosztowne skórzane buty… nie, to nie mógł być Cygan. Piąty po chwili zadumy triumfalnym tonem zauważył, że mężczyzna jest bardzo wysoki i zbudowany jak Liddiard z farmy Whiteyów. A wszak i włosy ma tego samego koloru. Szósty zwrócił mu jednak uwagę, że Liddiard stoi tu, na drugim końcu stołu, i kiedy piąty spojrzał we wskazanym kierunku, nie mógł temu zaprzeczyć. Na koniec tych wszystkich i jeszcze kolejnych dywagacji wspomniana szóstka, a także cała reszta obecnych zgodziła się, że nikt nie zna tajemniczego przybysza, a przynajmniej tak im się wydaje, bo patrząc na nieprzytomnego mężczyznę, kto mógł być tego pewien?
W ciszy, która zapadła po owej konstatacji, odezwał się siódmy:
– Co mu się właściwie przydarzyło?
Ubranie mężczyzny ociekało wodą i bił od niego zapach rzeki, zielony i zgniłobrązowy. Jakiś wypadek na wodzie, to było oczywiste. Jęli więc dysputować o niebezpieczeństwach czyhających na rzece, o wodzie, która płatała figle nawet najbardziej doświadczonym żeglarzom.
– Może wyjdę zobaczyć, czy nad rzeką nie ma jakiejś krypy? – spytał Beszant, co naprawiał łodzie.
Margot delikatnymi, wprawnymi ruchami obmywała twarz nieznajomego z krwi i aż się skrzywiła, ujrzawszy pod warstwą czerwonej mazi wielką ranę, która rozdzielała górną wargę na dwa wiszące płaty skóry i odsłaniała połamane zęby oraz zakrwawione dziąsło.
– Daj spokój z łodzią – odparła. – Człowiek ważny. Nie poradzę tu sobie ze wszystkim. Kto pobiegnie po Ritę? – Rozejrzała się i zauważyła parobka, który był zbyt biedny, żeby dużo pić. – Neath, jesteś szybki w nogach i nie zanadto pijany, możesz polecieć po Ritę Sunday i nie potknąć się po drodze? Jeden wypadek na dzień wystarczy.