Название | Popioły, tom II |
---|---|
Автор произведения | Stefan Żeromski |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
W owej chwili Jarzymski nagłym ruchem ręki porwał wielki, obmokły bukiet ze stołu. Ktoś z boku siedzący chwycił w lot jego rękę i przydusił ją do serwety. Całe towarzystwo nie przestawało chichotać. Rotmistrz ocierał spoconą twarz i z wolna mówił:
– Staniesz mi jutro przy szopie i odpowiesz za ten bukiet, któryś ruszył.
– Uszy ci obetnę, stary tchórzu!
– Dobrze zrobisz. Nie będę przynajmniej nic już słyszał o tobie, twoich koniach i twojej baronowej. A teraz dosyć! Wołać Kaczora…
– Kaczor! – krzyczano.
We drzwiach pokazał się upudrowany czerep gospodarza.
– Wina tu przynoś, zbogacony lokaju! Spasłeś się, gruby jesteś jak słownik Forcelliniego, śpisz sam na hetmańskim łożu i o panach swych zapominasz! – wołano.
Wnet ukazały się nowe kosze. Brodem znowu popłynęło wino szampańskie, biały burgund, stare węgierskie.
Ktoś śpiewał:
Je ne trouve rien de charmant
Comme les belles;
Je ne pourrais un seul moment
Vivre sans elles,
Mais sans jamais trop m'engager
Je les courtise…
Ktoś inny pijanym dyszkantem kończył:
Toujours aimer, souvent changer —
C'est ma devise…
– Jarzymski, to się do ciebie nie stosuje… – drwił z kąta zezowaty młokos – ty jesteś stały.
– Słyszałem od wiarogodnych matron… – gadał rotmistrz niby to do przyjaciela zwanego „Szpicem”, ale tak, że wszyscy słyszeli – na pewno… karmi go łyżeczką. Daje mu trzy razy dziennie tokaj zgęstniały. I tylko dlatego…
– Ale też i oszczędza na tym, bo on jej znowu służy i za karneciarkę, i za pucmacherkę… – szeptał Szpic.
– Mylicie się! – wołał zezowaty. – Nie stąd on czerpie głównie swoje zyski. Co to dla niego! Życie tak wystawne wymaga sum niemałych. Ja nie chcę rozgłaszać, ale mam wiadomości. To człowiek pracy, zasługi, obowiązku. Ma ukryty browar, tylko jeszcze nie wiem gdzie, na Kłopockiem, czy gdzieś w okolicy Wareckiego. Wyrabia szlacheckie piwo, jako że i sam jest szlachcic z prapradziada. Rankiem, kiedy my wszyscy bezbożnie śpimy, rozwozi je po Żydach, przebrany za fornala. Tak ten człowiek pracuje!
– Zamilcz! zamilcz… – wołano.
– Czemu go drażnicie?
– Bo chcę i mogę… – zaperzył się Szpic.
– Takeście już zgałganieli – zaczął ryczeć rotmistrz – że chcecie wybić ostatnią źrenicę wolności klubowej, wyrwać wolne słowo z gardła! Przenigdy! Trupem się tu uwalę, a będę gadał, co mi się podoba!
– Dajcież mu się wygadać… – rzekł Jarzymski.
– Będę gadał, i to wciąż o tobie. Wiem, a przynajmniej słyszałem, że w Borchowskim ogródku na Miodowej ułatwiałeś…
– Chce mię nie tylko jutro przy szopie zgładzić swoją straszną szpadą, wsławioną w dwunastu ucieczkach z placu boju – drwił Jarzymski – ale jeszcze zdyshonorować przed śmiercią dla uniknięcia spłaty długu.
– Mylisz się. Będę tańczył na twoim grobie, to prawda, ale ci wystawię pomnik ze stosownym napisem w języku łacińskim. Wyliczę wierszem jambicznym twe zasługi.
– Tego nie rób, bo i w krótkim wierszu nie wytrzymasz, żeby nie zełgać.
– Zauważyłem – przekrzyczał innych zezowaty wyłażąc ze swego kąta – że Benedykt dąży do absolutum dominium.
– Nikt nie zauważył tego – odparł nazwany Benedyktem – prócz ciebie, bo ty masz wprawę. Nie rozumiem tylko, czemu się teraz martwisz tym, z czego niedawno radowałeś się tak głośno.
– Cóż znowu ci plotą?
– Przypominam tu bladookiemu, że jest mieszczaninem, należy do stanu trzeciego, nie do nas, którzy tyle win dźwigamy na frakach i fryzurach.
– Dowiedź mu tej hańby, bo inaczej skażemy cię na zapłacenie całej kolacji.
– Przecie to oczywiste. Jużem był wówczas wyszedł z kołyski na szerszy horyzont, a nawet stawiałem pierwsze pas na niełatwej wcale posadzce umizgów, gdy obecny tutaj bladooki zapisywał się na ratuszu warszawskim w poczet mieszczan, do cechu cnotliwych szewców czy nawet do grona arcywymownych krawców.
– Kłamiesz! – zawołał zezowaty.
– Pójdziemy na ratusz i sprawdzimy!
– Walmy na ratusz!
– Każemy Koehlerowi pokazać ten dokument.
– Więc jakże? – krzyczał mówca – jeżeli znajdziemy tam jego podpis z odpowiednio patriotycznym zakrętasem, co wtedy? Gdzie sprawiedliwość?
– Wrzucimy go do otchłani białoskórników, zjednoczonych z szewcami.
– Kazali mu zanurzać ręce po same łokcie w słojach z kiszonymi ogórkami i wymawiać po trzykroć: Mak be nak! – bełkotał blondyn siedzący obok Rafała.
Patrzał mu w twarz zupełnie zamglonymi oczyma i czepiał się rękoma ramienia. Jarzymski, bynajmniej niezmieszany mnóstwem zaczepek rotmistrza i innych, dbał o Rafała z pilnością. Nalewał mu z grubej butli burgunda, podsuwał talerz i potrawy. Rafał pił chętnie, byleby nie siedzieć z bezczynną niezgrabnością, którą (czuł to dobrze) wszyscy widzieli. Wino dodało mu odwagi i wesela. Coraz bezczelniej i niedbalej wlepiał oczy w twarze siedzących, wsłuchiwał się w rozmowy, a raczej w kłótnie wrzaskliwe, w opowieści i grube anegdoty. Francuzi emigranci prym trzymali w tym względzie, choć i krajowcy dotrzymywali im kroku.
Po drugiej stronie stołu rozwalił się był i siedział z łokciami daleko na stół wysuniętymi człowiek lat czterdziestu z górą, o twarzy czerwonej i surowych oczach. Rozpiął koszulę, rozluźnił chustkę i głośno sapał. Oczy miał wlepione w Rafała.
Rzekł do niego:
– A waszmość z jakich Olbromskich, jeśli łaska?…
– Słyszałeś, że z Sandomierszczyzny – burknął Jarzymski przerywając rozmowę z kim innym.
– Ciebie się pytają, filozofie? Z Sandomierskiego? Jeśli z Sandomierskiego i Olbromski, to powinien być bratem czy krewniakiem Piotra…
– Brat jestem.
– A no! Gdzież on teraz siedzi, ten mizantrop?
– Umarł kilka lat temu.
– Umarł… – rzekł tamten ze spokojem, jakby się dowiadywał, że brat Rafałów inny folwark wziął w dzierżawę. – Szkoda chłopa, oficer był co się zowie, z instrukcją, choć pedant i kaznodzieja. Stał w mojej okolicy. Żyliśmy. Febris go trzęsła z indygnacji, kiedyśmy, młodzież okoliczna, sprowadzała sobie guziki modne do fraków, szlaczki do kamizelek, sprzączki do trzewików, paryskie trzewiki i worki do włosów od Carpentiera, kiedyśmy o tym gadali, sprzeczali się, dysputy wiedli. Bywał u mnie w Oleśnicy, kiedy to pod Połańcem leżeli.
– W Oleśnicy! – żywo zawołał Olbromski.
Jedno z najpiękniejszych wspomnień żywota, noc słowicza z przecudownymi gwiazdami, jakich już nigdy potem oczyma nie widział, przemknęło w lotnym widzeniu.
– No,