Popioły, tom I. Stefan Żeromski

Читать онлайн.
Название Popioły, tom I
Автор произведения Stefan Żeromski
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

i buków po wyrąbanym lesie, wskazał jedno z tych drzew i rzekł:

      – Tu pięć lat temu zabiłem sępa.

      – Sępa?

      – A tak. Szedłem sam z polowania. Było to jakoś na jesieni. Słońce zachodziło jak teraz. Patrzę: na buku coś się rusza. Nie chciałem oczom wierzyć… Miałem lufę nabitą lotkami. Złożyłem się i palnąłem.

      – Skrzydła też to miał, skrzydła! Jezus ci Maryja… – wtrącił Kacper. – Jak my go rozciągnęli na ziemi, to psy, przecie nie bele jakie, poszły w pola ze skomleniem i strąbić ich do domu nie było sposobu.

      Rafałowi twarz tak naziębła, że nie mógł mówić. Z gościńca skręcono na boczną, karkołomną drogę, która szła tuż nad brzegiem górskiej rzeki. Wartka woda kłębami toczyła się w obmarzłych brzegach, bijąc w tafle lodu, który żywe jej ciało schwycić usiłował. Konie chrapały i wyprężone ich nogi silnie biły kopytami w twardą drogę, żeby się na niej utrzymać.

      – No i cóż, Rafciu, u was tam w Sandomierszczyźnie nie ma ani takich dróg nędznych, ani takich wertepów. Prawda? Droga jak po stole…

      – Ależ też za to lasu ani odrobiny.

      – Co wam po lesie! Pszenicę za to macie jak nasz bór. Jeszcze wam mało?

      – Już ja bym wolał tu mieszkać! Tu to dopiero życie.

      – Tu wolałbyś mieszkać? Co gadasz? He, bracie, tu niełatwo wysiedzieć. Tu tylko taki jak ja wytrzyma.

      – Już ja bym tam wytrzymał!

      – Tak powiadasz?

      – A tak.

      – No, no, pamiętaj sobie, żebym ja cię za słowo nie chwycił i nie osadził w tej norze.

      – Nic się nie boję..

      – Ejże!… Ale wiesz?… to mię cieszy, że matczysko będzie kontente. Co? jak myślisz? Wasze kuligi, bale czy reduty powinny dobrze wypaść. Mamy rogacza, mamy sarnę, jest w spiżarni dziesiątek zajęcy, jest warchlak. Będzie na ten wasz wieczór?… Powiadaj krótko! Bo jak nie, to jutro od świtu idziemy w knieję.

      – Aż nadto, wuju.

      – Nadto, nie nadto. Skoro jedziesz tyli świat, to z byle czym wracać nie sposób. Niechże się i dzika okolica pochwali.

      Po chwili dodał:

      – Poczciwa Anusia… My z twoją matką najbardziej zawsze z całego rodzeństwa pałaliśmy ku sobie afektem braterskim. Trudno o lepszą siostrę. Ech, Boże miłosierny…

      – Gdyby to wuj zjechał do nas na ten kulig, dopiero by to mama i… tatka…

      – Aby za tatkę nic nie obiecuj! Z tatką to już całkiem inny sentyment. Amicus Plato

      – No, niech tam, ale żeby tak wuj na ten kulig…

      – Zwariowałeś, dyscypulusie? Ja na kulig! Ja z Wyrw! Trzydzieści lat z domu nie wyjeżdżam, a teraz dopiero na kulig wyruszę, i to jeszcze aż gdzieś za Klimontów, we światy! Cóż ty gadasz?

      Raptem szorstko dodał:

      – Nie wyjadę. Nie, nie wyjadę. Mam dosyć!

      Był już mrok. W nizinie ukazały się drzewa ciemne, aleje, budynki, światełka w majątku Nardzewskiego. Wkrótce sanie pędem wjechały na dziedziniec i stanęły przed gankiem dworu. Z okien tryskało w noc rzęsiste światło. Gdy konie osadzono, z ganku i zza węgłów domu wybiegło kilku ludzi. Jedni wysadzali pana, inni zabierali się do wydobywania z sanek zwierzyny. Na gumnie panował ruch: do spichlerza znoszono w workach omłot dzienny, zadawano bydłu słomę, koniom obrok i siano. Psy podwórzowe, jeszcze uwiązane na łańcuchach, wyły wniebogłosy, szczekały myśliwskie kundle, wyżły, jamniki. Jakiś olbrzymi kundys co chwila rzucał się do Rafała, żeby go z czułością liznąć po twarzy.

      – Co takie światło na pokojach? – spytał Nardzewski.

      – Jakisi przyjechał…

      – Kto przyjechał?

      – Miemiec czy co. Trudno go ta wyrozumieć. Przyjechali aże z samych Kielc z drugim. Tamtego furmanka powiozła do Bożęcina, a ten ostał i siedzi.

      Nardzewski czmychał nosem w sposób wcale niegościnny. Wreszcie nie mógł wytrzymać i popchnął pierwszego famulusa z brzegu, dodając:

      – Diabli cię z twoim Niemcem!

      Wpośród wściekle szczekającej gromady myśliwi weszli na ganek i do pokojów. Na ich powitanie wstał zza stołu mężczyzna młody jeszcze, wygolony, przystojny, ubrany z dajczerska w krótkie, czarne suknie z klapami, w grube pończochy i płytkie trzewiki. Kłaniał się zgrabnie, mierząc Nardzewskiego uważnym spojrzeniem. Po chwili rzekł, z trudem wymawiając słowa i śmiesznie je akcentując:

      – Czy honor mam z dziedzicem, z jegomością panem Nardzewskim?

      – Nardzewski jestem, do usług… Kogóż, jeśli łaska, mam zaszczyt… w tych ubogich… te… progach?

      – Moje miano jest Hibl. Z kieleckiego krajzamtu…

      – A tak…. Miło mi… Raczże waszmość rozgościć się jak u siebie. Służę zaraz.

      Komisarz Hibl usiadł w obdartym krześle i przy blasku drgającego płomienia dwu świec łojowych, obojętnie, zimnymi oczyma przypatrywał się Rafałowi, który sam na sam zostawiony z gościem przez wuja nie wiedział, co ma robić. Nie zdjął nawet z ramienia swej pojedynki. Dopiero Kacper przyszedł mu z pomocą. Rafał usadowił się w ciemnym rogu dużej stancji i zaraz poczuł, jak mu się straszliwie chce spać. Głód skręcał mu kiszki, ale senność i nad tym górowała. Oczy chłopca dostrzegały jeszcze „Niemczyka” i płomyki topniejących świec, ale w przedziwnie wielkiej odległości…

      Całe stado psów wałęsało się po pokoju. Jedne z nich wskoczyły wnet na sofę przy stole i oko w oko przypatrywały się gościowi, inne rozkładały się na dobre obok wielkiego pieca. Niemen i Wisła, bohatery dnia, śmiało układły się do snu w rogu kanapki, która była miejscem spoczynku Rafała. Tymczasem Nardzewski zrzuciwszy lisiurę wyszedł z sąsiedniego pokoju w lżejszych butach i łosiej kurcie ze srebrnymi guzami. Twarz jego była czerwona i oczy przekrwione od wiatru. Siadł przy stole naprzeciwko niemieckiego przybysza. Nim znowu zaczął z nim rozmawiać, rzucił rozkaz:

      – Wieczerza!

      Kacper znikł we drzwiach wejścia, prowadzących do sieni i kuchni na drugiej stronie wielkiego dworu.

      – Siadaj, Rafale – rzekł Nardzewski.

      Zwracając się do Hibla, przydał:

      – Mój siostrzeniec, Olbromski, z Sandomierskiego. Na poetyce w szkołach sandomierskich iuventutem marnuje…

      Gość skłonił się w milczeniu, nie podnosząc oczu. Nardzewski patrzał weń nieruchomym spojrzeniem, w którego wyrazie nie było cienia przyjaźni.

      – Rad bym wiedział – rzekł z cicha, uprzejmie i prawie z pokorą – czy mamy zaszczyt należeć do tej samej nacji, co waszmość, panie komisarzu, czyli też, niestety…

      Obcy podniósł głowę. Uśmiech nieokreślony wypłynął na jego wargi. Rzekł ostrożnie, z namysłem:

      – Jestem w mieście stołecznym, Wiedniu, urodzony. Tam mój ojciec zamieszkały był, gdy przybył z czeskiej strony…

      – Z czeskiej strony? proszę…

      – Tak jest. My są Słowianie.

      – Rozumiem.

      – Kiedy ja byłem sześć lat stary, rodzice moi przybyli do Wschodniej Galicji i w jarosławskim krajzamcie osiedli. Tam się wychowałem. Ojciec mój był mandatariuszem w dobrach księcia Olelkowicza.

      – I