Popioły, tom I. Stefan Żeromski

Читать онлайн.
Название Popioły, tom I
Автор произведения Stefan Żeromski
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

zdania, żeby się cofnąć w górę rzeki, gdzie jakoby przed laty był jakiś lekki mostek.

      – Chłopcy! – zawołał nagle ktoś z tłumu szlachty – a nam co po moście? Który się podejmie przenieść sanki razem z paniami na drugi brzeg rzeki, dostanie natychmiast czerwony złoty jeden, pojedynczy!

      – Zimna woda, jaśnie panie! – rzekł pierwszy chłopowina z kraja.

      – A ja idę! – krzyknął drugi ściągając z ramion zwierzchni kożuch.

      Po chwili już kilkunastu rozzutych i na pół odzianych brało za bary pierwsze sanie. Furmani siedli oklep na wyprzężone konie i w drugim brodzie przejeżdżali wodę. Powstał krzyk dam siedzących w saniach, śmiechy i oklaski zgromadzonych na brzegu. Przenoszenie długo trwało. Wkrótce jednak na przeciwległej stronie zgrupował się zastęp niemały. Zmącona woda chlupała, gdy chłopstwo podsadzało się pod sanicę i brnęło środkiem.

      – Zimno! – wołali dźwigający.

      – Dalej go! czerwony złoty na głowę… – zachęcał projektodawca.

      – Kapelę nam tu dawajcie, kapelę! – dopominała się młodzież – co tu mamy próżnujący czekać…

      – Pochodni! – nastawały panie.

      – Ej, chłopy pracowite! – ozwał się głos młody – a weźcie no jeden z drugim łopaty, ubijcie nam tu śnieg, a równo, twardo!…

      – Żydy, mazura!

      – Pejsate Żydy, naszego!

      – Kulig! – wykrzyknął arlekin, podniesiony przez młodzież nad głowy wszystkich.

      Żydki urżnęły od ucha.

      Wkrótce śnieg ubity był twardo i zrównany niby najdoskonalsza posadzka. Oczekując na przybycie wszystkich puszczono się w pląsy, zatoczono mazura, jakiego świat nie widział.

      Matrony i starcy otaczając koło przyklaskiwali, a młódź hulała co tchu. Wnet futra, opończe, bekiesze poczęły zawadzać, więc je rzucano w sanie. Hajduki wysoko wznosiły pochodnie i gruby, bujny, migotliwy blask oświetlił miejsce. Zabłysły kółka pasów, barwne kierezje, wyszywane gorsety, białe rękawy koszul.

      Rafał tańczył z panną Heleną. Wyglądał szatno i szumno. Krzesał hołubce jak żaden. Krew w nim kipiała.

      – Olbromszczak… – gwarzono naokół z aprobatą i poklaskiem.

      – Dobra krew.

      – Widać zaraz, że dumna sztuka…

      – Po ojcu, po starym cześniku. To samo tancerz był ongi, a towarzysz nie lada jaki, chociaż dziś kutwa nad kutwami.

      – Patrzajcie no… Co to za pląs! co za gracki ruch!

      – To mi tan!

      – Diablo i pięknie!

      – Ej, dziś dziś! ej, dziś dziś!

      Panna Helena zrzuciła futerko i kapłoni rękawek. Miała na sobie suknię niebieską z krótkim stanem, z fartuszkiem linowym w paski, bez żadnego upiększenia. Nie wpięła nawet kwiatu we włosy, spuszczone na czoło. Gdy od tańca zakwitły jej policzki, oczy, zdało się, pochłonęły migotliwe blaski pochodni i otrzymały ich siłę palenia. Rafał nie mógł od niej oderwać wzroku, zapomniał o świecie całym. Taniec był dla niego już nie zabawą, lecz wybuchem radości, pląsaniem ze szczęścia. Oczy, złączone z oczyma ślicznej panienki, pełne były zachwytu i poczęły wypowiadać to, czego na pozór nie było wcale w duszy, co tam leżało jak ruda kruszcu bez ceny, martwym pokładem. Teraz bił stamtąd blask i wznosił się pachnący dym.

      Kiedy najbardziej rozkosznie wciągał w nozdrza ten królewski zapach i najsiarczystsze krzesał hołubce, usłyszał głos ojca. Stary cześnik mówił:

      – Kto, mośćbrodzieju, na mój grunt dnia dzisiejszego, kto, mówię, na mój grunt nogą stąpi, tego mośćbrodzieju, już nie wypuszczam za granice włości: takie u mnie z dawien dawna ius terrestre – dnia dzisiejszego.

      – A toż tańczymy, sąsiedzie dobrodzieju, na waszym gruncie, aż w całej parafii dudni – ktoś z boku zawołał.

      – Nie nasza to rzecz, mośćbrodzieju, sub divo hulać!

      – Dlaczego, panie bracie?…

      – Dlatego, że to despekt dla szlachcica, mośćbrodzieju. Choć u mnie pod strzechą izdebki, choć, mówię, nie do tańca, aleć, miłościwe panie i łaskawi sąsiedzi, Bóg widzi, jako się rzekło…

      Rafał zatrzymał się w tańcu i wmieszał w tłum. Nie rad był wcale nasuwać się rodzicowi na oczy. Stary tymczasem już go był dostrzegł i obrzucił szorstkim wejrzeniem.

      – Raczcież – ciągnął – miłościwe mośćbrodziejki, raczcież, sąsiedzi panowie i bracia… zaszczycić…

      Był to starzec zgarbiony latami, łysy, z krótkim, mlecznym wąsem i grubą brwią nad wspaniałymi jeszcze oczyma.

      Wkoło tańczących wtłoczyły się saneczki arlekina i czarna jego maska wynurzyła na światło.

      – Do Tarnin, kto żyw! – wołał głośno, trzepiąc swą rózgą wokoło, a szczególnie mężczyzn blisko stojących. – Do Tarnin!… cóż tu stoicie, mazgaje?

      Wszyscy ruszyli do swoich sanek. Powstał ścisk, gwar, wyszukiwanie i wdziewanie rzuconych futer i burek.

      Królował śmiech. Buchnęła w rozmowach bezmierna wesołość. Zakipiały śmiałe żarty, mignęły tu i owdzie ukradkowe całusy po ręku, jak cieniem zakryte obrazą, która trwała przez mgnienie oka, uśmiechy, których piękność i rozkosz głębia nocy pochłania i życzliwie zataja. Gdy Rafał dopadł wierzchówki i miał skoczyć na siodło, ujrzał ojca tuż przy sobie. Cześnik nieznacznie zmacał ręką kark klaczy, badając, czy bardzo zgrzana, i coś pod nosem mruknął. Rafał wiedział, że z tych badań dobrego nic nie wypadnie, ale tylko przekrzywił krakuskę na głowie. Co ma być, to tam już jutro… Klacz sama stanęła obok sanek, w których siedziały znajome panie. Chwilę stali na miejscu, nim ogromny wąż zaprzęgów ruszył się z miejsca. Widzieli znowu przed sobą rwący się w kierunku Tarnin barwisty łańcuch. Ognie, okrzyki, śpiewy znowu napełniły dolinę.

      W dali, na wzgórzu między drzewami, wśród Sandomierskiego Płaskowzgórza, które się skłania ku dolinie Wisły, paliły się światła w oknach starego dworzyszcza. Kiedy nareszcie i pojazd Helenki ruszył z miejsca, Rafał usłyszał głos ojca, który gramolił się do małych saneczek.

      – Rwij mi, dnia dzisiejszego, z kopyta do dom i przyjmuj na ganku.

      Kawaler z bólem podciął klacz, ze wściekłością przechylił się na siodle i wymijając pochód ruszył cwałem. W mig był na ganku. Już tam pierwsze sanie stawały, i matka w kontusiku drojetowym, z siostrami w odświętnych sukniach, witała gości, błagała o zaszczycenie niskich progów. Rafał stanął przy matce, kłaniał się, zdejmował futra, szuby, wprowadzał panie, znosił krzesła. Wkrótce zjawił się i ojciec. Nikt nie mógł poznać starego Olbromskiego, który nigdzie nie bywał i nikogo prawie nie przyjmował u siebie. Dziś stary zmienił skórę. Przybrany w piękny kontusz, Bóg wie jakie czasy pamiętający, „na opaszki” wrzucony – w drogi żupan – giął się w ukłonach, muskał wąsa jak za dawnych, pijackich czasów, uśmiechał się, prawił komplementy i sumitował. Gdy wstąpiła na ganek jedna z najpoważniejszych matron okolicznych, stary cześnik podał jej ramię i z krygami, muskaniem wąsa oraz odrzucaniem wylotów wiódł ją uroczyście przez tłum zgromadzony już nie tylko w bawialni, w alkierzach, w ciasnych i niskich izdebkach dworu, ale nawet w sieni, na ganku, w bokówkach starych ciotek, sióstr-panien odwiecznych i rezydentek.

      Rafał dopilnował, żeby godnie przyjąć swe damy. Podał ramię pani stolnikowej i wprowadził ją do domu. Sam nie wiedział,