Название | Wieczne strapienie |
---|---|
Автор произведения | Jacek Leociak |
Жанр | Документальная литература |
Серия | Poza serią |
Издательство | Документальная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381911306 |
Więc chociaż miałem dzieciństwo sielskie, anielskie, to jednak zdarzało mi się w tych pierwszych muranowskich latach doświadczać strachu. Już nie przypomnę sobie, co było tym pierwszym doświadczeniem. Pamiętam trzy.
Jesteśmy z moim starszym bratem sami w mieszkaniu na Nowolipiu. Mama zeszła z trzeciego piętra do piwnicy po węgiel. Mieliśmy na początku kuchnię węglową. Gaz doprowadzono później. Więc to było jeszcze na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. I nagle zobaczyłem ducha. Był cały biały i sunął w moim kierunku. Zacząłem rozpaczliwie krzyczeć. Nic już więcej nie pamiętam, tylko ten strach ogromny. Mama usłyszała mój krzyk na schodach. Zostawiła wiadro z węglem i popędziła do mieszkania. Stanęła w drzwiach. Zobaczyła mojego brata okrytego białym prześcieradłem i mnie wrzeszczącego wniebogłosy.
Był też inny strach. I on się powtarzał za każdym razem, kiedy wchodziłem z podwórka na klatkę schodową. Przed wejściem było wgłębienie, taki wąski wybetonowany rów, szeroki może na metr, głęboki też chyba na metr czy półtora, długi chyba na niecałe dziesięć metrów. W tym miejscu fragment tylnej ściany budynku, w którym była apteka, stykał się z chodnikiem prowadzącym do drzwi wejściowych na klatkę. Do apteki wchodziło się od ulicy Nowolipie, natomiast do mojej klatki schodowej wchodziło się od podwórka, które podobnie jak cały dom usytuowano na nasypie gruzowym, jakieś trzy–cztery metry powyżej poziomu ulicy. Moi rodzice sprowadzili się tutaj jesienią 1951 roku. Wtedy ulicę z podwórkiem łączyły w tym miejscu schody – typowa dla Muranowa Południowego mała architektura. Z czasem schody zlikwidowano, odcinając zupełnie podwórko od ulicy. I w tym właśnie miejscu był ów tajemniczy i groźny dla mnie rów. Od początku ta rozpadlina kojarzyła mi się z czymś złym, z wejściem do innego świata, do miasta podziemnego, przede wszystkim z wejściem do piekła. Bałem się, ale przecież żeby wejść do domu i z niego wyjść, musiałem tamtędy przechodzić. Innej drogi nie było. Bałem się, a jednocześnie coś mnie tam w dół ciągnęło. Chciałem tam wskoczyć. Gdy już trochę podrosłem, oczywiście zaraz tam wlazłem. Z czasem całkiem dobrze się zadomowiłem w podziemnym Muranowie. I tak jest do dziś. Ale dobrze pamiętam ówczesny strach przed piekłem.
Piekło nawiedzało mnie jeszcze w niedziele, na chórze kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny przy Świerczewskiego. Ojciec miał znajomego organistę, chodziliśmy więc na chór. Msze kontemplowałem z góry. Staliśmy zawsze po lewej stronie organów. Jeden z czterech bocznych ołtarzy był tuż pode mną. W nim obraz zstąpienia Chrystusa do piekieł. Jacyś wymizerowani ludzie wyciągali swoje ręce z czeluści piekielnych ku Panu Jezusowi. W tej dziurze były płomienie i ciemność. Wpatrywałem się w obraz długo, jak zahipnotyzowany. Do rzeczywistości przywracał mnie śpiew „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” oraz Ite, missa est. Ciekawe, że pierwsze moje spotkania z Kościołem odbywały się w aurze piekielnej.
*
Kościół Świętego Augustyna na Nowolipkach stał dwieście pięćdziesiąt metrów od mojego domu na Nowolipiu 16. Nie widziałem jednak Matki Boskiej, która wybrała siedemdziesięciometrową wieżę kościoła, żeby się objawić najpierw mieszkańcom Muranowa, potem już całej Warszawy i okolic, a także pielgrzymom przybywającym z całej Polski. Miałem wtedy tylko dwa lata. Mój wzrok nie sięgał tak wysoko.
W dzieciństwie rodzice prowadzili mnie do fryzjera na Nowolipki. Dokładnie naprzeciwko kościoła Świętego Augustyna. Siadywałem na drewnianym krzesełku pomalowanym na biało. Krzesełko stało na fryzjerskim fotelu. Fryzjer krążył wokół mnie z tępymi nożycami. Za oknem widziałem żelazne ogrodzenie wtopione w mur z klinkierowej cegły, bramę i otoczoną drzewami figurę Matki Boskiej ze złożonymi do modlitwy rękami i koroną na głowie. Dalej były już schody i wejście z dwiema kolumnami. Ponad bryłą kościoła z czerwonej cegły wznosiła się wieża zwieńczona krzyżem osadzonym na złotej kuli. Nie widziałem jej z mojego siedziska u fryzjera, ale doskonale wiedziałem, że tam jest. Znałem ją na pamięć. Ten kościół był ze mną od początku. Chodziłem do przedszkola, schowanego za galeriowcem przy Nowolipkach, naprzeciwko kościoła. Widziałem go codziennie z mojego podwórka. A kiedy w 1963 roku przeprowadziliśmy się na Anielewicza 33, miałem do kościoła trochę dalej, jakieś trzysta pięćdziesiąt–czterysta metrów w linii prostej. Widziałem go z mojego balkonu. Codziennie.
Cudu nie widziałem. Ale mam głębokie przeświadczenie, że na złotej kuli, z której wyrasta krzyż, nikt nie stał. Bardzo bym chciał, żeby stanęła tam świetlista Matka Boska. Żeby tam była latem 1942 roku. Chciałbym, żeby miała rozpuszczone długie włosy, powiewające na wietrze. Żeby z wysokości wieży ogarnęła spojrzeniem całe getto. Żeby chociaż odprowadziła wzrokiem ludzi idących Nowolipkami i wszystkimi innymi ulicami dzielnicy zamkniętej. Dziś wiem, że szli na Umschlagplatz i odjeżdżali w wagonach prosto do komór gazowych Treblinki. Chciałbym, żeby świetlista Matka Boska pokazała się na tej kuli pod krzyżem w kwietniu i maju 1943 roku. Wtedy było bardzo dużo oślepiającego światła, bo wokół płonęły domy i ulice. Chciałbym też, by stanęła na tej wieży w sierpniu i we wrześniu 1944 roku. Stałaby pośród morza martwego gruzów, a z oddali słyszałaby kanonadę i widziała płomienie. I wielkie umieranie. Ale złota kula i wówczas, i potem, w 1959 roku, pozostała pusta, chociaż rozmodlony tłum widział to inaczej.
*
Tam, gdzie się bawiłem, biegałem, gdzie się wychowywałem, było pełno gruzów. Pod ziemią i na ziemi. Ale wtedy tego nie dostrzegałem. Był to dla mnie pejzaż naturalny, oczywisty. Nie znałem żadnego innego. Pamiętam widok z okna pokoju, który dzieliłem z bratem. Piąte piętro, okno wychodziło na północ. Na horyzoncie widać było i słychać przejeżdżające pociągi. Jakieś półtora kilometra od domu. A trochę dalej nieznany mi wówczas Dworzec Gdański. Bliżej, jak okiem sięgnąć, chaszcze porastające pofałdowane pola. W 1963, kiedy się tam sprowadziliśmy, miałem tuż pod oknem wyboistą drogę pokrytą ziemią i piachem zmieszanym z czymś czarnym, ze sterczącymi resztkami torów tramwajowych. Droga później pokryje się asfaltem i stanie się ulicą o egzotycznej dla mnie nazwie Mordechaja Anielewicza. Po drugiej stronie tej drogi stał mur i zrujnowane zabudowania Gęsiówki – obozu KL Warschau. Ale tego już kompletnie nie pamiętam.
Bardzo szybko te dzikie pola zamieniły się w plac budowy. Rosły domy cztero- i dziesięciopiętrowe. Między moim budynkiem a jezdnią był pas ziemi, pokryty dziką trawą, chwastami, pryzmami ziemi z kawałkami pokruszonych cegieł i rozrzuconymi gdzieniegdzie głazami. Pod jednym z nich paliliśmy ognisko. Po wielu latach znalazłem zdjęcie tego miejsca. To nie były żadne głazy czy skały, jak wtedy myślałem. To były kawały zburzonej kamienicy, która tu kiedyś stała, jeszcze z resztkami tynku, osmolone dymem z naszych ognisk. W Szkole Podstawowej numer 234 na Esperanto mieliśmy ziemne boisko. W niektórych miejscach wystawały ostre krawędzie gruzu. Nieprzyjemnie było przewracać się na takim boisku.
A