Zbawiciel. Leszek Herman

Читать онлайн.
Название Zbawiciel
Автор произведения Leszek Herman
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-1442-7



Скачать книгу

talerza.

      – Skaleczyłem się tym cholernym nożem. – Maks odsunął się od stołu i sięgnął po leżącą na kolanach serwetkę. – Na szczęście to nic, zaraz przejdzie.

      Morten zarechotał, po czym wskazał wzrokiem wieszak nad głową Maksa.

      – Au! Zajrzyj do mojej kurtki. Mam w kieszeni chusteczki higieniczne.

      Maks odwrócił się i sięgnął po kurtkę kolegi.

      Wyjął paczkę chusteczek, wydobył jedną i ścisnął w dłoni, przytrzymując krwawiący palec.

      Przez dłuższą chwilę z namysłem wpatrywał się w czerwoną plamę, która została na serwecie.

      Jego rodzina miała spory motorowy jacht. Organizowali na nim niektóre rodzinne przyjęcia i większe uroczystości, jak na przykład jego osiemnaste urodziny kilka lat temu.

      Tak jak i Morten, patent morski miał od dawna. W dodatku był doskonałym nurkiem.

      Jakże mógłby nie być. Pod wodą nikt go nie widział, była tylko czerń, ewentualnie granat. Kompletna cisza na dnie, pewność, że nikt go nie obserwuje, a potem godziny dekompresji przy linie opustowej, gdy mógł w spokoju pobyć sam ze swoimi myślami.

      Podniósł głowę i spojrzał uważnie na Mortena. Anglicy zmusili go do utrzymania tej wyprawy w tajemnicy. Nikomu o niej poza nim nie powiedział.

      I byli nawet podobni.

      Pomyślał, że chyba mógłby zabić, żeby tylko znaleźć się na jego miejscu.

      Rozdział 10

      WTEDY…

      Gdzieś w północnych Niemczech

      Pociąg drgnął i zaczął powoli się toczyć, mijając pogrążone w ciemności budynki stacji kolejowej. Mniej więcej pośrodku składu jechały cztery wagony z pilnie strzeżonym ładunkiem, oddzielone od reszty wagonami towarowymi, w których siedzieli żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe i okutani w długie wełniane płaszcze. Na ich mundurach groźnie błyszczały dwie charakterystyczne runy, dawniej oznaczające słońce, a od kilku dobrych lat złowrogo wieszczące zwycięstwo III Rzeszy.

      Dachy mijanych domów pokryte były grubymi czapami białego puchu, a z okapów zwisały długie lodowe sople. W tamtych czasach zimy tak właśnie wyglądały. Zasypane śniegiem pola i łąki i szklane pancerze na jeziorach i rzekach.

      Za pociągiem ciągnął się długi czarny warkocz dymu.

      Pociąg pokonał jakieś sto kilometrów, przejeżdżając północno-wschodnią Meklemburgię, po czym wszelki ślad po nim zaginął. To było w okolicach pewnego małego miasteczka, będącego od początku osiemnastego wieku do czasów pierwszej wojny światowej siedzibą książąt meklemburskich z linii Strelitz.

      W samym centrum miasteczka, rozciągniętego wzdłuż wschodniego wybrzeża sporego Jeziora Mirowskiego, na oddzielonym fosą półwyspie znajdują się dwa barokowe pałace oraz pozostałość średniowiecznego zamku, ukryta w budynkach kordegardy i jej przyległości.

      Większość historyków podążających tropem tajemnic drugiej wojny światowej właśnie w Mirowie widzi koniec w miarę udokumentowanych losów owego pociągu, który nocą na początku czterdziestego czwartego roku przemierzał zasypane śniegiem równiny północnej Meklemburgii. Natomiast to, gdzie zniknął jego tajemniczy ładunek, jest wciąż obiektem nieustających spekulacji.

      Według jednych wywieziono go do jakiegoś tajemniczego miejsca niedaleko Göttingen w Dolnej Saksonii, według innych zakończył swój bieg w okolicach Frankfurtu nad Odrą, a jeszcze inne teorie mówią, że zniknął w wykutych w skałach Sudetów podziemiach niedaleko Wałbrzycha.

      Ale jest jeszcze jedna wersja.

      Strzeżony przez esesmanów ładunek mógł trafić do pewnego ustronnego miejsca niedaleko małego miasteczka leżącego zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Szczecina.

      Rozdział 11

      piątek 2 sierpnia

      Łasztownia to wielka wyspa, która leży dokładnie naprzeciwko Starego Miasta. Jej nazwa ściśle związana jest z jej odwiecznym przeznaczeniem. Od najdawniejszych bowiem czasów wyspa służyła jako miejsce magazynowania i załadunku towarów. Stały tu pierwsze drewniane spichlerze i składy, a gdy umocniono brzegi i powstały drewniane pomosty i nabrzeża, pojawił się także port. Tutaj żaglowce zrzucały balast, którym obciążone wracały do Szczecina z Danii, Szwecji czy Gdańska. Lastadium to po łacinie łaszt, co dawniej oznaczało miarę ładunku. W języku niemieckim brzmiało to last, po francusku i angielsku lastage. Z czasem więc tym właśnie słowem zaczęto nazywać całą wyspę.

      Już w średniowieczu na nabrzeżu wzdłuż Odry powstał szpaler spichlerzy, w głębi wyspy w połowie dziewiętnastego wieku zbudowano zespół zabudowy rzeźni miejskiej, a na jej wschodnim krańcu oraz terenach przyległych na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku powstał port wolnocłowy. Ukoronowaniem tej inwestycji była budowa ogromnego gmachu zarządu portu. Na uroczystość oddania go do użytku przybył sam cesarz Fryderyk Wilhelm II. Na triumfalnej ceremonii wypowiedział wówczas znamienne słowa: „Nasza przyszłość związana jest z wodą”.

      Dzisiejszą Łasztownię przecina wstęga Trasy Zamkowej, która przekracza Odrę w pobliżu Zamku Książąt Pomorskich, wznosi się nad przemysłową zabudową portu i nad Parnicą, a niedaleko budynku Zarządu Portów Morskich Szczecin-Świnoujście wbija się w dzisiejszą ulicę Gdańską.

      Pod Trasą Zamkową zaś biegnie stary trakt do Dąbia, niegdyś kamienna grobla, dziesiątkami lat usypywana na mokradłach i rozlewiskach strzegących od wschodu Szczecina. Dzisiaj to ulica Energetyków. Parnicę przecina ona mostem, który o włos wręcz mija ceglany, najeżony wieżyczkami i sterczynami budynek portowej straży pożarnej.

      Dochodziła właśnie siedemnasta. W zielonym kombi audi A4 siedział za kierownicą młody mężczyzna i z wściekłością patrzył na tył samochodu ciężarowego, który wznosił się nad maską jego auta. Gdy TIR drgnął i zaczął się z wolna toczyć, westchnął i wrzucił jedynkę. Ciężarówka przejechała parę metrów i znowu stanęła. Mężczyzna zacisnął zęby i kilka razy w bezsilnej złości walnął pięścią w fotel pasażera. Właśnie spóźniał się na budowę, na ważne spotkanie z przedstawicielami inwestora i nadzorem autorskim. W dodatku budowę miał wręcz pod nosem. Gdyby wysiadł z samochodu i dobrze się rozpędził, to od biedy mógłby wskoczyć na rusztowanie stojące przy elewacjach wieży obserwacyjnej budynku portowej straży pożarnej. Audi stało obecnie na wjeździe na most Parnicki i jedyne, co mógł zrobić, to czekać, aż dotoczy się wraz z innymi do zjazdu z Energetyków do portu.

      Zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Budowa była opóźniona, w dodatku przez optymistyczne założenie jego szefów, że do wykonania remontu starego gmachu wystarczy sam projekt budowlany, co chwila stawali obecnie przed jakimiś problemami, które projektanci musieli rozwiązywać na bieżąco.

      A to jego oczywiście, jako kierownika budowy, wszyscy oskarżali o kolejne opóźnienia. Teraz też będą mieć pretensję, że sam się spóźnił o dwadzieścia minut. W dodatku na budowie miał być inspektor od miejskiego konserwatora, który oczywiście będzie wydziwiał, że kolor spoin pomiędzy cegłami jest nie dość piaskowy. Kurwa!

      Ciężarówka stęknęła i przetoczyła się o kilka metrów. Zza kierownicy audi rozpostarł się w tym momencie widok na cały gmach straży portowej oraz stojącą o kilka wręcz metrów od mostu wieżę z przylegającym do niej budynkiem dawnej wartowni.

      Marek policzył ponownie do dziesięciu i głęboko odetchnął. Pomyślał, że musi się trochę hamować, bo w wieku trzydziestu sześciu lat będzie miał zawał. Spojrzał z rezygnacją na zegar na tablicy rozdzielczej. Piętnaście