Histeria. Izabela Janiszewska

Читать онлайн.
Название Histeria
Автор произведения Izabela Janiszewska
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 9788366570283



Скачать книгу

stało, ale Luboń tego nie widział; patrzył w zupełnie inną stronę. Jego wzrok skupiony był na poruszającym się ciemnym obiekcie, który przebiegał przez drogę i do którego samochód zbliżał się w zastraszająco szybkim tempie.

      – Hamuj! – krzyknął, szarpiąc za kierownicę.

      Auto gwałtownie zjechało w lewo, po czym obróciło się wokół własnej osi i stanęło w poprzek drogi. Bartek dostrzegł, że trzęsą mu się ręce, i poczuł strużkę potu płynącą w dół po plecach.

      – Co to, kurwa, było? – zapytał, oglądając się za siebie. – Widziałeś?

      – Dzik – zachichotał Prokop. – Przestraszyłeś się pieprzonego dzika! – śmiał się coraz bardziej, jakby nie mógł się opanować.

      Luboń patrzył, jak jego przyjaciel aż dusi się rechotem, i czuł się coraz bardziej zły. Raptownie otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i podszedł od strony kierowcy.

      – Wysiadaj – rzucił z zaciętą miną. – Jesteś zbyt nagrzany, ja nas odwiozę do domu.

      Jego kumpel usiłował odzyskać powagę i coś odpowiedzieć, ale gdy tylko otwierał usta, na nowo zaczynał kwiczeć ze śmiechu. W końcu z uniesionymi w geście zgody rękami przesiadł się i zasłaniając usta dłońmi, próbował stłumić chichot.

      Bartek zawrócił spokojnie i powoli ruszył w kierunku rezydencji, nie odzywając się do Michała ani słowem. Cała jego uwaga skupiona była na jezdni i na tym, by nie wylądować w rowie. Chłopak wyłączył radio i robił wszystko, by utrzymać prosto kierownicę. Mieli do pokonania jakieś piętnaście kilometrów boczną, rzadko uczęszczaną drogą, do tego dawno minęła już północ, więc ryzyko, że ktoś postanowiłby o tej godzinie udać się na małą eskapadę do lasu, było niewielkie.

      W którymś momencie we wstecznym lusterku zamajaczył mu jakiś kształt przypominający samochód, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił, a przy tym nie miał włączonych świateł, więc chłopak stwierdził, że musiało mu się przywidzieć. Po kilku kilometrach uznał, że idzie mu nawet całkiem nieźle – kierownica idealnie leżała w dłoniach, silnik przyjemnie pomrukiwał, a auto jechało płynnie i miękko. Zachęcony tą dobrą passą, lekko przyspieszył, a w końcu nawet zaczął podśpiewywać pod nosem. Kiedy na horyzoncie zarysował się dom Prokopa, odetchnął z ulgą, ale wtedy przyjaciel ścisnął go za ramię.

      – Ja pierdolę, zatrzymaj się. Musimy zawrócić – powiedział przejęty. – Spójrz tam. Za moim domem.

      Luboń powiódł wzrokiem za palcem kolegi, nie rozumiejąc, co tamten ma na myśli, a gdy dostrzegł skręcający w ich drogę i widoczny w świetle latarni radiowóz, zamarł. Gapił się przed siebie i nie był w stanie się poruszyć. Ocknął się dopiero chwilę później, kiedy poczuł, że Michał nim potrząsa, a do jego uszu doleciały wykrzykiwane przez przyjaciela słowa:

      – Jedź do lasu!

      Błyskawicznie zawrócił i ruszył przed siebie, cały czas nerwowo zerkając w lusterko wsteczne. Czuł, że pocą mu się ręce, a serce tłucze się w piersi jak oszalałe.

      – Musisz jechać szybciej – gorączkował się Prokop. – W lesie od razu odbij w lewo w taką wąską ścieżkę i zgaś światła. Poczekamy tam, aż nas wyprzedzą, a jak się oddalą, to dajemy chodu do domu.

      – Serio? To jakieś triki z filmów Vegi? Masz więcej takich mądrości w zanadrzu? – ironizował Bartek.

      Pilnował prędkościomierza, by nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania funkcjonariuszy, ale by jednocześnie utrzymać dystans pomiędzy samochodem policjantów a bmw. Kiedy wjechał do lasu, nieznacznie przyspieszył i zgodnie ze wskazówkami Michała skręcił w boczną dróżkę przeznaczoną raczej dla rowerzystów niż dla ruchu samochodowego. Po kilkunastu metrach auto zapadło się w miękkie podłoże i ugrzęzło w błocie. Luboń wciskał gaz, ale koła jedynie buksowały ziemię.

      – Silnik! – wrzasnął Michał i wyciągnął rękę, by przekręcić kluczyk.

      Na ułamek sekundy zapadły ciemność i niemal absolutna cisza. Wydawało się, że obaj studenci wstrzymali oddech i każdy z nich zastygł w pełnym napięcia bezruchu. Nagle ich uszu dobiegł warkot, a ściana lasu za ich plecami rozbłysła od świateł nadjeżdżającego radiowozu. Bartek zacisnął zęby na zwiniętej w pięść dłoni i w duchu modlił się, żeby ich idiotyczna wycieczka zakończyła się spokojnym powrotem do domu. Wprawdzie podlaska religijność, którą wyniósł z domu, już dawno zdążyła z niego wyparować, ale w takich chwilach robił to instynktownie. Jak ludzie, którzy pluli przez ramię na widok czarnego kota, choć tak naprawdę nie uważali się za przesądnych. Przymknął powieki, a gdy je otworzył, zauważył, że samochód policji się oddala.

      – Ale miałeś minę – skomentował Prokop, który znów parsknął śmiechem, opluwając sobie brodę. – Jakby zaraz cię mieli zabrać obcy.

      Luboń pokazał kumplowi środkowy palec, zaczekał jeszcze chwilę i w końcu odpalił silnik. Wrzucił wsteczny, ale koła nadal ślizgały się w miejscu. Kolejne próby sprawiały jedynie, że samochód coraz bardziej zakopywał się w błocie. Wreszcie Bartek wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się za jakąś gałęzią, którą mógłby położyć pod kołami, by dać im podparcie, a gdy udało mu się zmontować prowizoryczną blokadę i otrzepał dłonie z błota, w oddali coś błysnęło, a chwilę później zobaczył majaczące światła nadjeżdżającego samochodu.

      W popłochu wskoczył do bmw i mocno nacisnął pedał gazu. Auto zaskoczyło dopiero za drugim razem i z łoskotem szarpnęło w tył, uderzając o coś z głuchym łupnięciem. Rzucili sobie z Michałem tylko przerażone spojrzenia, ale żaden z nich nie skomentował tego dźwięku.

      W tej chwili do spowitego mgłą umysłu Prokopa dotarło to, co jego przyjaciel zrozumiał już jakiś czas temu.

      Wyjazd z garażu był błędem.

      – Czy ludzie muszą mordować zawsze wtedy, gdy mam wolny wieczór i jestem na randce? – Komisarz Bruno Wilczyński odebrał telefon, podnosząc się z kanapy.

      Naczelnik wydziału Marian Pękała, choć przyzwyczajony do osobliwego charakteru swojego podwładnego, zmieszał się na moment i zaniemówił. Wydawało mu się, że w tle słyszy kobiecy śmiech, ale po chwili się otrząsnął i odzyskał rezon.

      – Taka praca, nie jęcz – rzucił stanowczo. – Przeproś panią, naciągnij spodnie i przyjeżdżaj pod Górkę Kazurkę, tę niedaleko twojego mieszkania.

      – Będę za pół godziny.

      – To gdzie ty jesteś? Z Dereniowej dotrzesz tu w ciągu kwadransa.

      – W domu, ale właśnie zaczyna się najlepsza scena, gdy Amanda i Alexis wchodzą do wielkiej willi z jacuzzi. Dziewczyny w życiu by mi nie wybaczyły, gdybym je teraz opuścił. Ja sobie raczej też nie.

      Bruno był pewien, że w słuchawce rozbrzmiał dźwięk zgrzytających zębów jego przełożonego.

      – Wilk, za pięć minut widzę cię przy bikeparku – odparł Pękała tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym przerwał połączenie.

      – I romantyczny wieczór cholera wzięła. – Wilczyński wcisnął pauzę i założył skórzaną kurtkę, po czym zerknął przez ramię na zatrzymany kadr.

      Tak naprawdę nie oglądał filmu z dwiema tlenionymi blondynkami w bikini, jak zapewne wyobrażał to sobie naczelnik. Tę produkcję znał już na pamięć i szczerze mówiąc, zaczynała go nudzić. W rzeczywistości odtwarzał nagrania ze swojego dzieciństwa, na których on i jego ojciec przytulali się i śmiali w sposób, jakiego nie pamiętał i który wydawał mu się wręcz