Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier

Читать онлайн.
Название Up in Smoke. King. Tom 8
Автор произведения T.m. Frazier
Жанр Остросюжетные любовные романы
Серия
Издательство Остросюжетные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-66654-69-3



Скачать книгу

on>

      Dla wszystkich, którzy sądzą,

      że nie potrafią.

      Potraficie.

      Prolog

      Handluję morderstwem i chaosem.

      Pociskami i brawurą.

      Strachem i poczuciem winy.

      Miażdżę kości i wolę.

      Rozsiewam ziarno, z którego wyrastają nienawiść i smutek.

      Jestem mężczyzną wśród innych mężczyzn,

      lecz tak naprawdę nie żyję.

      Przed nikim nie odpowiadam.

      Jestem bez serca. Pozbawiony duszy. Pozbawiony prawa.

      Pozbawiony Boga.

      Jestem tym, co pozostało z ludzkości, gdy spłonęła.

      Po tym, jak dobro poddało się złu.

      Kiedy wszędzie królują kłamstwo i żądza.

      Jestem tym, co pozostało, gdy płomienie już zgasły.

      Jestem Piekłem na Ziemi.

      Siarką i ogniem.

      Dogasającym żarem i popiołem.

      Jestem pieprzonym Dymem.

      Rozdział 1

      Smoke

      Rok wcześniej

      Większość ludzi gasi światła przed pójściem spać, ale nie Morgan. Odkąd ją znam, ma ten swój niezmienny nawyk, by pozostawiać lampy włączone, nawet jeśli nie ma jej w domu. Zasypia w domu rozświetlonym tak, jakby jej zadaniem było sprowadzanie przeklętych samolotów na lotnisko.

      I dlatego wiem, że coś się stało.

      W jej domu jest ciemno.

      O wiele za ciemno.

      Kurwa mać.

      Wyciągam broń i w ciszy podchodzę do drzwi.

      Są otwarte. Opieram się o nie ramieniem i powoli wchodzę do środka.

      Noga ślizga mi się na czymś, a w nozdrza uderza mnie znajoma woń.

      Zapach śmierci znam tak dobrze, że potrafię określić poziom rozkładu, bazując wyłącznie na unoszącym się w powietrzu smrodzie. Wciągam powietrze i wiem, że śmierć, która się tu kryje, nastąpiła niedawno.

      Panują egipskie ciemności. Przesuwam dłonią po ścianie, aż w końcu natrafiam palcami na panel kuchenny i zapalam światło. Dom zalewa jasne, chłodne światło. Chwilę trwa, nim moje oczy się do niego przyzwyczajają. Wtedy biel zmienia się w czerwień.

      Tyle. Pieprzonej. Czerwieni.

      – Kurwa. – Chowam broń do kabury.

      Widziałem w życiu naprawdę dużo gówna. Część z niego była też moim dziełem. Ale nigdy czegoś takiego. W kuchni nie było nawet centymetra powierzchni, której nie pokrywałaby świeża czerwień. Była rozmazana na białej podłodze, jakby ktoś się po niej czołgał lub jakby ciągnięto go z jednej strony na drugą. Na każdej ścianie widniały rozbryzgi krwi. Na każdej szafce.

      To nie była zwyczajna śmierć. To nie było po prostu zabójstwo czy morderstwo na zlecenie.

      To było, kurwa, czyste zło.

      Okrążam kuchenną wyspę i zatrzymuję się, gdy trafiam butem na smukłą, bosą stopę. Nie ma potrzeby, bym się spieszył – przecież i tak jej nie uratuję – ale podbiegam do niej od drugiej strony. Kucam przy Morgan, a raczej przy tym, co z niej zostało. Każdy centymetr jej nagiego ciała jest okaleczony i wykręcony. Jej niegdyś nieskazitelna skóra została pocięta i otwarta pod każdym możliwym kątem, odsłaniając zęby i czaszkę, a ciemne włosy przesiąknięte są jej własną krwią.

      Przesuwam wzrokiem po jej zmaltretowanym ciele.

      – Nie – szepczę z niedowierzaniem. – Nie!

      To, co pozostało z jej zaokrąglonego brzucha, wygląda jak coś, co przepuszczono przez maszynkę do mięsa u rzeźnika.

      – Ja pierdolę!

      Wstaję, ale nie docieram na czas do zlewu i opróżniam żołądek na kuchenny blat i podłogę.

      Sam często niosłem śmierć, ale nawet moja brutalność ma granice. Nigdy nie zrobiłem czegoś takiego. A przynajmniej nie kobiecie. Komuś niewinnemu, kto na to, kurwa, nie zasługiwał. Po raz pierwszy w całym moim życiu na widok śmierci robi mi się niedobrze.

      Opieram dłonie po obu stronach zlewu.

      – Morgan – szepczę. – Kurwa.

      Kucam przy niej i próbuję wziąć ją w ramiona, ale jej ciało jest tak pocięte i zakrwawione, że nie mogę jej utrzymać. Fragmenty tkanki odrywają się od kości i padają na podłogę.

      – Tak bardzo cię przepraszam, mała. Tak bardzo cię, kurwa, przepraszam.

      Kładę się obok niej, tak blisko, jak tylko mogę, by jej nie dotykać, i przyciskam policzek do podłogi. Jej ciągle ciepła krew przywiera do mojego ucha, przesiąka mi przez koszulę i skórę. Otacza mnie wszystko, co z niej zostało. Pragnę, by krew wniknęła w moje kości i została ze mną na zawsze.

      Morgan była martwa. Nasze nienarodzone dziecko też.

      I to wszystko przeze mnie.

      Rozdział 2

      Frankie

      Teraz

      W ciągu roku zginę.

      Może i szybciej.

      Staram się o tym nie myśleć, bo doprowadza mnie to do szału. Przez większość czasu jestem o włos od załamania i ogłoszenia, że lampa na biurku jest moim najlepszym przyjacielem czy tam królową Anglii. Zmęczenie wcale nie pomaga. Ostatnio mam wrażenie, jakby grawitacja z każdym dniem przyciągała mnie coraz mocniej. Jeśli wkrótce porządnie się nie wyśpię, zacznę słyszeć kolory.

      Wszyscy kiedyś umrzemy. Moja śmierć nastąpi jednak wcześniej niż u większości ludzi. Zanim dopadną mnie zmarszczki, a starczy wiek sprawi, że w kółko będę powtarzała te same opowieści.

      Powieki mi opadają, toczę jednak kolejną bitwę w niekończącej się wojnie z samą sobą, by nie zasnąć. Podpieram brodę na dłoni, lecz łokieć osuwa mi się na biurku coraz dalej i dalej.

      Gwałtownie budzi mnie odgłos drapania w okno. W jednej chwili prostuję kręgosłup. Na moment przed tym, jak uderzam głową w klawiaturę, jestem w pełni przytomna. Sięgam pod biurko i zaciskam dłoń na przyklejonym pod blatem nożu.

      Za oknem przesuwa się cień. Powoli wypuszczam powietrze z płuc i puszczam nóż.

      To tylko Izzy – tłusty biały kot, który regularnie mnie odwiedza. Siada po drugiej stronie wysokiego okna od piwnicy i zaczyna czyścić sobie futro. To jego obroża cicho stuka w okno. Nie wiem, do kogo należy. Wiem tylko, że wabi się Izzy, ponieważ tak jest napisane dużymi literami na różowym, brokatowym identyfikatorze doczepionym do równie różowej i równie brokatowej obroży.

      To tylko pieprzony kot, Frankie.

      Nadgarstkami pocieram oczy. Mam wrażenie, jakby ktoś zawiesił mi na powiekach kłódkę. Otrząsam się ze zmęczenia i nagłej paniki i wracam do pracy.

      Brak snu nie jest idealnym rozwiązaniem, ale jak dotąd mi się opłaca. Mój ostatni projekt jest wart każdej chwili bezsenności, a nawet i więcej.

      Gdybym lubiła się chwalić, ściągnęłabym tu całą rodzinę i opowiedziała, jak w pojedynkę… cóż, to chyba nie ma znaczenia, bo i tak nie mogę o tym nikomu powiedzieć.

      Poza tym jest jeszcze ta drobna kwestia, że nie mam nikogo, komu mogłabym o tym powiedzieć.

      – Izzy – wołam do kota. – Robię coś dobrego. Naprawdę dobrego. – Kot skacze przesadnie daleko i ucieka. Najprawdopodobniej przestraszył się jakiejś jaszczurki. – Kutas.

      Świetnie.