Imperium chmur. Jacek Dukaj

Читать онлайн.
Название Imperium chmur
Автор произведения Jacek Dukaj
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 9788308071861



Скачать книгу

pojedzie ze mną do Paryża”.

      Wypuszczasz ją z dłoni – dobrze wyważona katana tetsu tamasi zawisa w powietrzu. Ezaw Ochocki ćwiczy wyciąganie miecza z pochwy i cięcie mieczem wroga w jednym ruchu pulchnego ramienia. Jedwabny sznur łączy jego nadgarstek z kashirą miecza. Nawet najlepiej wyważona katana tetsu tamasi, gdy wypuszczona z dłoni z taką energią ruchu – zniknie za horyzontem.

      Pośród sprowadzonych do Trzech Dolin specjalistów w pracy z metalem są dwaj mistrzowie płatnerstwa tradycji Yamashiro i Bizen. Po publikacji cesarskiego edyktu Haitōrei zakazującego cywilom noszenia broni popyt na miecze zmalał tak bardzo, że nawet renomowani artyści kuźni i ostrza muszą szukać sobie innego zajęcia.

      Ci przybyli na Hokkaidō, spodziewając się zatrudnienia w fabryce Ministerstwa Wojny. Tymczasem na prośbę i zamówienie oficerów Cesarskiej Marynarki Nieba wykuwają z Żelaza Ducha miecze katana i wakizashi. I nie w stylu guntō, ordynowanych tysiącami przez Ministerstwo, lecz dawnych szkół epoki Muromachi.

      Nauka płatnerstwa w tetsu tamasi zajęła im wiele miesięcy. Mistrzowie postępowali drogą prób i błędów: łącząc w różnych proporcjach i w różnych kolejnościach warstw tamahagane, niskowęglową stal jubilerską, z tetsu tamasi. Ostatecznie opracowana receptura ogranicza użycie Żelaza Ducha do rdzenia klingi; warstwy ostrza, kawagane, wykuwane są tradycyjnie.

      Jeden z pierwszych mieczy tetsu tamasi, o jeszcze niedoskonałych proporcjach, wyślizgnął się z dłoni oficera Nieba podczas próby ostrza i poszybowawszy po stromym łuku, zawisł nad Doliną na wysokości dziesięciu jō. Podmuchy wiatru przesuwają go po nieboskłonie od lasu do lasu; nie wzniesie się wyżej przełęczy. W słoneczne dni aż do Godziny Kozła pobłyskuje na wysokościach zimnymi tęczami stali.

      Robotnicy podziemnej huty stoczniowej przepowiadają pomyślność wytopu Żelaza Ducha z obrotu Uchybnego Miecza: w cięciu pionowym, men, w cięciu ukośnym, z góry na dół, kesa giri, czy z dołu do góry, kiriage. Tak potem znakują jakość danego upustu tetsu tamasi. Stal kiriage nadaje się wyłącznie do wypełniania pocisków armatnich.

      Ze wszystkich gatunków ptaków na mieczu podniebnym przysiadają tylko jaskółki.

      Na swoje czternaste urodziny Ezaw Ochocki wybłagał u ojca katanę tetsu tamasi. Katana jest ostrzejsza od brzytwy, jaśniejsza od zimowej jutrzenki. Ojciec uległ, lecz postawił warunek: to Ryuunosuke oceni, czy Ezaw dorósł do miecza.

      Kapitan czerwono-białego oblicza i czarnego munduru bez jednego słowa przymusu nagiął chłopca do codziennych ćwiczeń. „Nie nauczysz się używać miecza przeciw wrogom. Wielka nauka już w tym, żebyś mimo woli nie użył go przeciw sobie”.

      Ezaw odziedziczył po ojcu niereprezentacyjny wzrost i zdradliwą miękkość fizjonomii. Nic nie wskazuje na srogość ducha wojownika ukrytego w tej nieforemnej cielesności prawie-mężczyzny.

      Porucznik na prośbę kapitana Tomoe szkolący Ezawa w podstawach kenjutsu co rusz odpluwa gęstą frustrację. Ezawowi nawet grunt krzywo kładzie się pod stopami.

      Kiyoko robi się żal Ezawa. Widzi wielkie napięcie w synu doktora O Ho Kyi, napięcie między ciałem i mieczem, między ciałem i światem. Nic tu się nie zgadza. Im bardziej Ezaw się stara, tym większe przed nim niemożliwości do pokonania.

      „Chodź, pokażę ci”. „Co?” „Pokażę, nie powiem”.

      Ezaw uczy się japońskiego. Jeden ze studentów fizyki i chemii odziedziczonych przez panów Wo Ku Kyi i O Ho Kyi po profesorze Duchu postanowił wykształcić się na tłumacza z japońskiego na język Kraju, Którego Nie Ma. Ezaw spędza z nim wieczory. Po ostatnim upuście tetsu tamasi, po zatrzymaniu kuźni i walcowni, przed kolacją.

      Kiyoko czasami daje im lekcje kaligrafii. Kiedy nie podąża jedwabnym cieniem za panem O Ho Kyi.

      Oto męskość Ezawa z pędzelkiem w ręku: wysunięty czubek języka, łza atramentu na bułeczce policzka, głośne cmoknięcia – zwieńczenie kanji.

      Ezaw uczy się japońskiego i jest w stanie pojąć proste zdania. „Chodź, pokażę ci”. Gdy ojciec Ezawa leży powalony kolejnym napadem reumatyzmu, oni dwoje wyruszają przed świtem, w Godzinie Wołu, stromą ścieżką-schodnią wzwyż Góry Pijanego Księżyca, ponad urwiskami i wąwozami rzecznymi, Kiyoko i Ezaw.

      Noc wywołuje duchy lasu.

      Zwierzęta dyszą w ciemnościach mięsożernymi snami.

      Spocone pnie sugi wachlują się pierzastymi gałęziami.

      Pod krzewami ziewają kudłate tanuki.

      Oddycha się tym wodnistym sosem powolnej wegetacji.

      Twardo obuta stopa Ezawa obsunęła się na kamieniach śliskich od mchu. Chłopak przewraca się i toczy w dół zbocza, w mroku, w hałasie łamanych gałęzi i miażdżonego poszycia, krzycząc.

      Kiyoko zostaje na ścieżce.

      „Tutaj! Chodź! Tutaj!” Co dziesięć uderzeń serca. Latarnia echo kukułka.

      Aż znowu słyszy w ciemnościach gwałtowny ruch. „Tutaj! Chodź! Tutaj!” „Idę!”

      I tak w rytmie świątynnej pieśni, zawołanie i zawołanie.

      Nawet lisy przestały zwracać uwagę, podrzemujące pod sasa i bambusami.

      Czyżby coś powstrzymywało Ezawa? Czyżby się zranił? Kiyoko zdaje się, że okrzykują się tak poprzez noc i las dłużej, niż szli.

      Wyczuwa w głosie Ezawa dwuznaczny ton. „Idę!” Och! On się bawi. On się droczy.

      Kiyoko podejmuje wspinaczkę. „Tutaj!” Podejmuje zabawę.

      Przez przełęcz i w dół zbocza po drugiej stronie, pod cień wulkanu. „Chodź!” „Idę!”

      Nad zakolami rzeki, naprzeciw wschodzącego Słońca. „Tutaj!”

      Na łąkę łuczniczych misteriów Kagaku-sana.

      Tam w porze rosy, w porze przemijania Ezaw pozna nauki pana Kagaku Kazuki. „Muga to wielka nieobecność. Muga to wielka miłość. To celność miecza i nieskończone miłosierdzie oświeconego”.

      Drewniany bokken w wiecznie nieporadnych rękach europejskiego niedorostka. Długi cień szermierza sklejony z jeszcze dłuższym cieniem łucznika.

      Pan Kagaku przemawia do barbarzyńcy jak do psa otępiałego od zbyt wielu razów otrzymanych od poprzednich panów. Ezaw pojmuje proste zdania. „Nie ma granicy”. „Nie ma granicy”.

      Kiyoko nie potrzebuje łuku. Leży na plecach w wilgotnej zieleni, pod łaskotkami żywego Słońca, wdychając, wydychając, i znika. Zniknęła.

      Sokół na skrzydłach wiatru – wiatr skrzydła sokoła – cień przemknął po polnej myszy.

      Wśród wysokiej trawy rozpromienionej rosą i jutrzenką – głośne cmoknięcia cudzoziemca. Udało się! Tak! I śmiech huczący z brzucha-bębna Kagaku-sana.

      Nie raz zachodzą tam do Kagaku. Częściej Ezaw chadza sam.

      Nie raz chodzą przez noc, przez las – lecz nigdy ręka w rękę. „Tutaj!” „Idę!” Jedno woła, drugie odpowiada. Jedno przyzywa, drugie przychodzi.

      Bliżej, dalej. Z przodu, z boku, za tobą, przed tobą.

      Wynurzają się z lasu, i tylko wspomnienie tonu głosu, krótkiej melodii któregoś okrzyku, wolniejszego-szybszego wdechu-wydechu – tylko to brzmi między nimi.

      W Dolinach – w Bramie Mgieł, przy posiłku albo w podziemnych szybach i kawernach huty, albo pod siatkami bambusowych rusztowań, albo w bibliotece Ducha – spotykają się w obecności doktora O Ho Kyi, nie spotykają się z sobą.

      Kiyoko, obróciwszy głowę na niższe ramię, zza zasłony rozpuszczonych włosów, prawie bezgłośnie: „Tutaj”.

      Ezaw, przechodząc mimo, w zezie roztargnionego