PONIEWAŻ CIĘ KOCHAM. Гийом Мюссо

Читать онлайн.
Название PONIEWAŻ CIĘ KOCHAM
Автор произведения Гийом Мюссо
Жанр Любовно-фантастические романы
Серия
Издательство Любовно-фантастические романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-144-2



Скачать книгу

i nie ziszcza ludzkich marzeń.

      Mario Vargas Llosa

      Zanim państwo zabiorą się do lektury, chcę poprosić o dyskrecję: proszę nie zdradzać zakończenia książki przyjaciołom!

      1

      Noc, kiedy się wszystko zaczęło

      Musimy się przyzwyczaić do tego, że przed najważniejszymi skrzyżowaniami naszego życia nie ma żadnych znaków ostrzegawczych.

      Ernest Hemingway

      Grudzień 2006

      Wieczór wigilijny, centrum Manhattanu…

      Od rana sypie śnieg. Miasto, które nigdy nie śpi, zesztywniałe z zimna, wydaje się ospałe mimo szalonych iluminacji.

      Jak na Wigilię – wskutek pokrywającej wszystko warstwy sypkiego śniegu i zasp – ruch jest zadziwiająco niewielki.

      Tymczasem na rogu Madison Avenue i Trzydziestej Szóstej Ulicy jedna po drugiej podjeżdżają limuzyny, wysadzając pasażerów na podjazd pięknej budowli w stylu renesansowym, siedziby Morgan Library. Jedna z najbardziej prestiżowych nowojorskich fundacji kulturalnych obchodzi dziś setną rocznicę istnienia.

      Na szerokich schodach kłębią się mężczyźni w smokingach i kobiety we wspaniałych sukniach wieczorowych. Tu i ówdzie pojawiają się ekskluzywne futra, połyskuje prawdziwa biżuteria. Wszyscy kierują się do pawilonu ze szkła i stali, którego harmonijny kształt wprowadza budynek w XXI wiek. Na ostatnim piętrze długi korytarz prowadzi do wielkiego pomieszczenia, gdzie w oszklonych witrynach wystawione są niektóre ze skarbów fundacji: Biblia Gutenberga, zdobne manuskrypty średniowieczne, rysunki Rembrandta, Leonarda da Vinci i van Gogha, listy Voltaire’a i Einsteina, a nawet kawałek papierowego obrusa, na którym Bob Dylan napisał słowa Blowin’in the Wind.

      Stopniowo zapada cisza, spóźnialscy docierają do swoich miejsc. Tego wieczoru część biblioteki została specjalnie przemeblowana, aby umożliwić kilku uprzywilejowanym wysłuchanie sonat Mozarta i Brahmsa w wykonaniu skrzypaczki Nicole Hathaway.

      Artystka wychodzi na scenę. Witają ją oklaski. Jest to młoda kobieta około trzydziestki, elegancka, spokojna. Włosy związane w koczek à la Grace Kelly upodobniają ją do filmowych bohaterek Hitchcocka. Jest skrzypaczką światowej sławy, występowała jako solistka z najsłynniejszymi orkiestrami i od chwili, gdy w wieku szesnastu lat nagrała pierwszą płytę, otrzymała niezliczone nagrody. Pięć lat wcześniej w jej życiu zdarzył się dramat, o którym szeroko rozpisywała się prasa i omawiała telewizja. Od tej chwili popularność jej wyszła daleko poza granice świata muzycznego.

      Nicole wita się z publicznością skinieniem głowy i opiera skrzypce na ramieniu. Jej klasyczna uroda doskonale pasuje do eleganckiego patrycjuszowskiego wnętrza i skrzypaczka wygląda, jakby zeszła ze stron średniowiecznych sztychów i renesansowych rękopisów. Pierwsze zdecydowane pociągnięcie smyczkiem po strunach od razu wydobywa z instrumentu głęboki dźwięk. Jasne jest, że Nicole i jej instrument stanowią jedność, przynajmniej przez czas wykonania utworu.

      Na dworze zapadła już zimna noc i bezustannie prószy śnieg.

      Tutaj, w tym eleganckim wnętrzu, przeciwnie – jest ciepło i bardzo przyjemnie.

      *

      Tymczasem zaledwie pięćset metrów dalej, w pobliżu stacji metra Grand Central, powoli unosi się pokrywa wejścia do kanalizacji i w otworze pojawia się rozczochrana głowa mężczyzny. Kloszard o twarzy pokrytej bliznami pustym wzrokiem omiata przestrzeń…

      Wypuściwszy z rąk czarnego labradora, którego trzymał w ramionach, mężczyzna z wysiłkiem wydobywa się na zaśnieżony trotuar. Przechodzi przez ulicę, przemykając z trudem między samochodami. O mało co nie wpada pod koła. Rozlega się koncert klaksonów.

      Chudy, słaby włóczęga ma na sobie brudne, znoszone palto. Mijani przechodnie instynktownie przyspieszają kroku, aby jak najszybciej oddalić się od niego.

      To normalne. Mężczyzna zdaje sobie sprawę z tego, że wzbudza strach, że śmierdzi brudem, moczem i potem.

      Ma tylko trzydzieści pięć lat, lecz wygląda na pięćdziesiąt. Kiedyś pracował, miał żonę, dziecko i dom. To było dawno temu. Dziś jest tylko błądzącym cieniem, zakutanym w szmaty duchem, mamroczącym pod nosem niezrozumiałe dla nikogo słowa.

      Ledwo trzyma się na nogach, właściwie nie tyle idzie, ile wlecze się niepewnym krokiem.

      Jaki dziś dzień? Która godzina? Który miesiąc?

      Nie wie. Wszystko mu się myli. Światła miasta zamazują mu się przed oczami. Lodowate płatki śniegu niesione wiatrem sieką skórę jego twarzy jak ostrze noża. Stopy ma zmrożone, brzuch obolały, czuje się, jakby za chwilę miały mu popękać kości.

      Już dwa lata mijają, od kiedy porzucił społeczeństwo i ukrył się w podziemiach miasta. Jak wielu innych bezdomnych, zamieszkał w korytarzach metra, w kanałach i tunelach kolejowych. Uczciwi obywatele i turyści nie mają się czego obawiać: prowadzona przez władze miejskie polityka „zero tolerancji” przyniosła owoce. Manhattan został skutecznie wyczyszczony z bezdomnych. Przynajmniej na powierzchni. Tak, gdyż pod strzelającymi w niebo wieżowcami pulsuje życie innego miasta: to Nowy Jork pełen ludzkich wraków, wypełniający szeroką sieć tuneli, wnęk i dziur. Tysiące ludzi-kretów, przepędzonych do podziemi, wiedzie życie uciekinierów, chowa się przed policją w brudzie, pośród szczurów i ekskrementów.

      Tak już jest.

      Mężczyzna grzebie w kieszeni i wyciąga z niej butelczynę taniego alkoholu. Oczywiście, pije. W jego sytuacji trudno nie pić.

      Jeden łyk, potem drugi.

      Aby zapomnieć o zimnie, o strachu, o brudzie.

      O swym poprzednim życiu.

      *

      Ostatnie pociągnięcie smyczkiem. Przez kilka sekund na sali panuje śmiertelna cisza. Ta słynna cisza, która zapada po ostatnich taktach Mozarta i w której jeszcze przez chwilę brzmi muzyka, ustępuje po paru sekundach rzęsistym oklaskom.

      Skrzypaczka skłania głowę, dziękuje za bukiet kwiatów, po czym przechodzi przez salę, cały czas przyjmując gratulacje. Goście są entuzjastyczni, ale Nicole wie, że grała nie najlepiej. Technicznie doskonale, czysto, energicznie, lecz bez serca.

      Z nieobecnym wzrokiem odruchowo ściska kilka dłoni, podnosi do ust kieliszek szampana. Chciałaby jak najszybciej wyjść.

      – Kochanie, chcesz już wracać?

      Nicole obraca się powoli w kierunku, z którego dobiegło do jej uszu tak miłe w tej chwili pytanie. Jej towarzysz, Eriq, staje przed nią z kieliszkiem martini w dłoni. Eriq jest adwokatem pracującym dla spółek biznesowych. Można powiedzieć, że od kilku miesięcy są parą. Eriq troszczy się o nią, zawsze jest w pobliżu, kiedy go potrzebuje.

      – Tak. Trochę kręci mi się w głowie. Proszę, zabierz mnie do domu.

      Jakby przewidując tę odpowiedź, Eriq szybko poszedł do szatni i teraz podawał jej szary flanelowy płaszcz. Nicole otuliła się nim, zapinając szczelnie kołnierz.

      Żegnając się szybko z gospodarzami wieczoru, para zeszła po wielkich marmurowych schodach. Przyjęcie na piętrze dopiero się zaczynało.

      – Zawołam ci taksówkę, a sam pójdę do biura po samochód i spotkamy się w domu – rzekł Eriq przy drzwiach wyjściowych.

      – Pójdę z tobą, przecież to pięć minut stąd.

      – Żartujesz chyba. Zobacz, jaki śnieg!

      – Ale chciałabym się przejść, odetchnąć