Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław Stanisław

Читать онлайн.
Название Chłopi, Część trzecia – Wiosna
Автор произведения Reymont Władysław Stanisław
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

się nikto nie spodzieje, czy w dzień biały, czy też li w noc ciemną, a jednako kruszynę ludzką mieciesz w gorzkiej śmierci strony!…

      Dumała nad nim żałośnie poglądając ku niebu, westchnęła raz i drugi, skończyła koronkę i wziąć się musiała do południowych udojów, bo wzdychy wzdychami, a robota pierwsza przed wszystkim.

      Kiej wróciła z pełnymi szkopkami, już wszyscy byli w chałupie. Józka powiedała, o czym ksiądz mówił z ambony i kto był w kościele; gwarno stało się w izbie i na ganku, że to kilka rówieśnic z nią przyszło i społecznie łykali te kotki poświęcane, chroniące pono od bólów gardzieli.

      Śmiechu było niemało, że to niejedna przełknąć nie mogła i zakrztusiła się, aż wodą popijając, albo ją musiano pięścią grdykać w plecy, by łacniej przeszło, co Witek z wielką uciechą robił.

      Jagna jeno nie wróciła na obiad; widzieli ją idącą z matką i kowalami. A ledwie co wstali od misek, kiej wszedł Rocho. Rzucili się witać radośnie, bo bliskim im się stał niby ten dziaduś rodzony, a on się witał cicho, każdemu coś rzekł i w głowę całował, ale gdy mu podano jeść, nie jadł: strudzony był srodze i troskliwie obzierał się po izbie. Hanka warowała jego oczu, a nie śmiejąc pytać.

      – Widziałem się z Antkiem! – rzekł cicho nie patrząc na nikogo.

      Zerwała się ze skrzyni, strach ją przejął i za serce ścisnął, że słowa nie mogła wykrztusić.

      – Zdrowy całkiem i dobrej myśli. Choć strażnik nas pilnował, rozmawiałem z nim dobrą godzinę.

      – W tych żelazach siedzi? – wykrztusiła strachliwie.

      – Cóż znowu!… zwyczajnie, jak i drudzy!… nie jest mu tam tak źle, nie bójcie się.

      – Bo Kozioł rozpowiadał, jako tam biją i do ściany przykuwają.

      – Może tak i bywa gdzie indziej… za co inszego… ale Antka nie tknęli – powiadał.

      Spletła ręce z radości, a uśmiech kiej słońce przemknął po niej.

      – A na odchodnym zapowiedział, byście na nic nie bacząc wieprzka zabili jeszcze przed świętami, bo i on chce święconego zażyć.

      – Głodzą go tam chudziaka, głodzą! – jęknęła zawodliwie.

      – Kiej ociec mówili, że jak się podpasie, to przedadzą – zauważyła Józka.

      – Mówili, ale kiej Antek przykazują zabić, to jego teraz wola pierwsza po ojcowej – podniesła ostry, nieustępliwy głos.

      – I jeszcze mówili, abyście na roli kazali robić wszystko, co potrzeba, na nic się nie oglądając. Powiedziałem, jako tu sobie zmyślnie poczynacie.

      – Rzekł to co na to? powiedział?

      Radość ją warem oblała.

      – To mi powiedział, że jak zechcecie, poredzicie wszystkiemu…

      – A poredzę, poredzę! – szepnęła z mocą i oczy jej rozbłysły nieustępliwą wolą.

      – Cóż tu u was nowego?

      – A nic, jak było… Puszczą go to rychło? – zapytała z dygotem trwogi.

      – Może zaraz po świętach, może ździebko później, jak śledztwo skończą… A to się przewlecze, że to wieś cała, tyle ludzi… – odpowiadał wymijająco nie patrząc jej w oczy.

      – Pytał się to o chałupę, o dzieci, o… mnie… o wszystkich?… – zaczęła trwożnie.

      – Pytał juści, kolejno powiadałem.

      – I… o wszystkich we wsi?…

      Strasznie się jej wiedzieć chciało, zali o Jagnę też pytał, cóż kiej nie śmiała zagadać otwarcie, a ubocznie zaś, tak by nie miarkując niczego sam się wygadał, długo się biedząc, nie potrafiła, że i sposobny czas przeszedł, bo się już rozniesło po wsi o jego powrocie, i wkrótce, jeszcze przed nieszporami, zaczęły się schodzić kobiety, ciekawe wielce posłyszeć niecoś o swoich.

      Wyszedł do nich przed dom i siedząc na przyźbie rozpowiadał, co się był o każdym z osobna wywiedział, i choć nic złego nie mówił, a to babskie ciche chlipanie jęło się wzmagać w gromadzie, gdzie zaś i płacz głośny, a gdzie i słowo żałośliwe się wyrwało…

      A potem zaś na wieś poszedł wstępując do każdej prawie chałupy, a widział się jako ten świątek z ową białą brodą i wzniesionymi oczyma, któren wszędy niósł te słowa pociechy, a kaj wstąpił, to jakby jasnością napełniały się izby, a w sercach zakwitały nadzieje i dufność krzepiła chwiejne, ale i łzy rzęsiściej płynęły, i odnowione wspominania ciężej przygniatały, i żałośliwość tęskliwiej wstawała…

      Bo prawdę była rzekła wczoraj Kłębowa do Agaty, iż wieś stała się podobna do grobu otwartego; prawda, bo niby po zarazie widziało się w Lipcach, kiej to większą część narodu wywiezą pod mogiłki albo zaś i wtedy, kiej to wojna przetratuje a chłopów wybije, że jeno po chałupach opustoszałych ostają babie lamenty, dziecińskie płacze, wyrzekania i te wzdychy, i ta żywa a silnie boląca pamięć krzywd.

      Że już i nie wypowiedzieć, co się w umęczonych duszach działo!

      Trzecia niedziela się kończyła, a Lipce jeszcze się nie uspokajały, naprzeciw zaś, bo cięgiem wzrastało poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, to i nie dziwota, jako o każdym świtaniu, kiej przecknęli jeno ze śpiku, w każde przypołudnie i na odwieczerzu każdym – w chałupach czy na dworze, gdzie się jeno naród kupił, nieustannie i lamentliwie, niby ten pacierz dziadowski, rozlegały się wyrzekania i żądza odemsty pleniła się w sercach kiej to diabelskie, złe zielsko, że same pięści się zaciskały i krwawe, zawzięte słowa rwały się piorunami.

      To juści, że Rochowe słowa, kiej ten kijaszek, jakim niebacznie rozgrzebią przytajony ogień, iż płomię znowu siłą wybucha, to jedno sprawiły, co we wszystkich wszystką pamięć krzywd wywlekły przed oczy, iż nawet mało kto poszedł na nieszpory, zbierali się jeno po opłotkach, po drogach stowarzyszali, to do karczmy szli, poredzając, płacząc a pomstując…

      Jedna Hanka spokojniejszą się uczuła i tak rada z mężowej pochwały, tak nią skrzepiona na duszy i pełna nadziei, żądna roboty i pokazania, że poradzi wszystkiemu, iż nie sposób tego wypowiedzieć.

      Skoro się rozeszły kobiety, wraz też przyszła kowalowa posiedzieć przy chorym, Hanka zaś z Józką udały się do chlewu wieprzka oglądać.

      Wypuściły go na podwórze, ale że świńtuch był spasiony, to uwalił się zaraz w gnojówce i ani chciał się ruszyć.

      – Nie dawaj mu już dzisiaj jeść, niech się oczyści.

      – Akuratnie i zapomniałam dać mu po połedniu…

      – To i dobrze na ten raz, trza by go jutro sprawić. Wołałaś Jagustynki?

      – Przyjść obiecała jeszcze dzisiaj, na odwieczerzu…

      – Odziej się i bieżyj do Jambroża, niech jutro, choćby i po mszy, a przychodzi ze statkami oporządzić wieprzka.

      – Będzie to mógł, kiej dobrodziej zapowiadał, co jutro dwóch księży przyjedzie słuchać spowiedzi?

      – Czas znajdzie!… wie, że gorzałki żałować nie będę, a on jeno poradzi galanto szlachtować i mięso sprawić. Jagustynka też pomoże.

      – To bym raniuśko jechała do miasta po sól i przyprawy…

      – Zachciało ci się przewietrzyć!… nie potrza: wszystkiego dostanie u Jankla, sama tam zaraz pójdę i przyniesę.

      – Józka! – krzyknęła jeszcze za nią – a gdzie to Pietrek z Witkiem?

      – Pewnikiem