Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Читать онлайн.
Название Demony zemsty. Beria
Автор произведения Adam Przechrzta
Жанр Историческая фантастика
Серия
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788379645497



Скачать книгу

piesków Berii i nastawić przeciwko sobie grupę Chruszczowa i chuj wie kogo jeszcze? I po co? Bo przecież wiem, że Ławrentij Pawłowicz pośle mnie do piachu, kiedy tylko będzie mógł.

      Maksimow skrzywił się niechętnie, ale nie zaprzeczył.

      – Polityka! – parsknął z pogardą. – Ciekawe, czy dożyję czasów, kiedy będziemy mogli zajmować się po prostu swoją robotą?

      – Zapomnij! – roześmiałem się, odzyskując dobry humor. – Politycy to kurwy, państwo to burdel, a my pilnujemy w nim porządku, co stawia nas na pozycji alfonsów.

      Generał pokręcił głową z dezaprobatą, jednak w jego oczach nie zobaczyłem prawdziwego gniewu.

      – Matołek! I proszę pamiętać, don Alfonso, że ma pan zaległości w papierach – dodał cierpko. – Jeszcze dziś chcę mieć raport na swoim biurku!

      Poczekałem, aż wyjdzie, po czym wystawiłem ostrożnie głowę na korytarz.

      – Dima! – syknąłem.

      Poeta Bugrowski pojawił się niczym dżinn z butelki.

      – Masz?! – rzuciłem nerwowo.

      Chłopak bez słowa podał mi kilka kartek. Wszyscy wiedzieli, że raporty pisze mi Bugrowski – ja nie miałem do tego ani cierpliwości, ani talentu – lecz z ostatnim zalegałem ponad dwa tygodnie, bo poeta podłapał grypę i leżał w łóżku z czterdziestostopniową gorączką.

      – To wszystko? – zapytał. – Bo chciałbym dziś odwiedzić Tatianę.

      Machnąłem przyzwalająco ręką, jednocześnie przeglądając raport. Nie żebym wątpił w zdolności Bugrowskiego, ale było o czym pisać: dwa rozbite samochody, zniszczony kiosk z gazetami, kilkoro rannych przechodniów i postrzelana jak sito reklama „Moskowskoj Prawdy”. Nasz ostatni klient zaszalał na całego.

      – Naprawdę mogę? – spytał niedowierzająco Dima.

      – Naprawdę – potwierdziłem. – Ale za trzy godziny masz być z powrotem, na wypadek gdyby Tagilin naciskał, musimy sprawiać wrażenie bardzo zapracowanych. Na jutro chcę mieć plan czynności operacyjnych w celu ujęcia... – Urwałem, szukając wzrokiem akt najnowszej sprawy.

      – Mameda Czugajewa – podpowiedział Bugrowski.

      – Kto zacz? I komu się naraził, że pościg powierzono akurat nam? To nie jest zwykła sprawa kryminalna, prawda?

      Bugrowski spojrzał niespokojnie na zegarek, więc stuknąłem go w głowę. Jego miłość, skądinąd uzdolniona aktorka, występowała dziś na deskach MChAT-u w sztuce Czechowa, stąd niepokój chłopaka. Jak znałem życie, pewnie już zarezerwował stolik w jednej z lepszych restauracji stolicy. Panienka Tatiana miała spore wymagania, na szczęście Dimę było stać, aby je zaspokajać. Jak wszyscy moi ludzie miał dodatkowe dochody, wielokrotnie przekraczające skromną milicyjną pensję.

      – No?! – ponagliłem.

      Wiedziałem, że Dima dysponuje fotograficzną pamięcią, jeśli raz przeczytał akta, potrafi mi streścić, co najważniejsze. Nie miałem ochoty przedzierać się przez stertę makulatury. Nie dziś. Ciągle miałem przed oczyma twarz małej Julki.

      – To urzędnik średniego szczebla – zaczął posłusznie. – Pracował w administracji w Ałma-Acie, zajmował się wydobyciem ropy naftowej i uranu. Kiedy oskarżono go o przekręty finansowe, zniknął bez śladu. Kontrola wykazała, że sprzedawał na lewo nie tylko ropę, ale i uran.

      – Komu?

      – Chińczykom.

      – Żartujesz?!

      – Nic a nic! Nawiasem mówiąc, dochodzeniem zainteresowany jest Komitet Centralny. Jutro ma do nas przyjechać specjalny wysłannik KC.

      Zakląłem pod nosem, sprawa śmierdziała na kilometr, ale co robić? Znowu przyjdzie nam wyciągać kasztany z ognia dla „przewodniej siły narodu”, jak żurnaliści nazywali partię. Chuj by to strzelił!

      – Przecież to sprawa dla służb specjalnych! – warknąłem.

      – Bezpieka i GRU siedzą w tym po uszy – przyznał. – Ale to nie nasz kłopot, nam kazali tylko znaleźć Czugajewa. Podobno prysnął do Moskwy – dodał na widok mojej miny.

      Ech, jakby gnojek nie mógł zaszyć się we Władywostoku albo Leningradzie.

      – Komandir? Będę wam jeszcze potrzebny? – spytał Bugrowski.

      No tak, co tam Czugajew czy Komitet Centralny przy panience Tani? Z drugiej strony, można chłopaka zrozumieć: żaden aparatczyk z KC nie zapewni mu takich wrażeń jak Tatiana.

      – Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! – przyzwoliłem.

      Bugrowski wypadł za drzwi, zanim dokończyłem zdanie. Ech, młodość... I niech mu tam, wiedziałem, że w razie potrzeby chłopak da z siebie wszystko.

      Rozparłem się wygodnie w fotelu, odruchowo rozmasowałem ramiona, zawsze mi tężały, kiedy myślałem o Chińczykach. Wbrew obiegowym opiniom nasza przyjaźń z Chinami nie była najwyższej próby. Z jednej strony Mao był nam wdzięczny, gdyby nie „bratnia pomoc”, nigdy nie zdobyłby władzy, z drugiej, miał niebagatelne ambicje i drażniło go traktowanie Chin jako słabszego partnera, żeby nie powiedzieć – wasala. Już po podpisaniu traktatu o przyjaźni, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku, okazało się, że układ korzystny jest głównie dla nas: prawie wszystkie pożyczki, jakich udzieliliśmy Chinom, miały być przeznaczone na zakup rosyjskiego uzbrojenia, a Mao zobowiązał się do otwarcia dla naszych produktów rynków Mandżurii i Sinciangu. Sprawę zaogniła wojna koreańska: Stalin zmusił Chiny do wysłania na front dwustu pięćdziesięciu tysięcy „ochotników”, co znacząco poprawiło sytuację komunistów, jednak wbrew obietnicom nie zapewnił operującym w Korei wojskom wsparcia lotniczego, a jedynie rozlokował samoloty na północnym wschodzie Chin, aby zapewnić osłonę wybrzeży. Zmusiło to Chińczyków do samotnej walki z siłami ONZ. Od tej pory rozgoryczony zdradą Mao wzywał nieustannie do podniesienia potencjału wojskowego ChRL. Czyżby doszedł do wniosku, że może to zrobić na koszt nierzetelnego sojusznika? Kto wie? Bo o tym, że pewne rzeczy robił bez wiedzy, a nawet wbrew woli Stalina wiedziałem lepiej niż inni.

      Ponure rozmyślania przerwało mi pukanie do drzwi.

      – Wejść! – krzyknąłem.

      – Można? Nie przeszkadzam wam? – zapytał ostrożnie poznany w nocy milicjant. – Sierżant Kirpanow melduje się...

      Przerwałem mu nonszalanckim machnięciem dłoni.

      – Siadaj! – burknąłem. – I gadaj, w czym rzecz. Mam mało czasu.

      – Przyniosłem wam protokół do podpisania. Rozumiecie: formalności.

      Przebiegłem wzrokiem dokument, daleko mu było do poziomu raportów Bugrowskiego, ale nie znalazłem większych błędów, złożyłem więc zamaszysty podpis.

      – Coś jeszcze? Jak tam ten wasz Tkaczow?

      – Kiepsko – odparł milicjant z rezygnacją. – Chyba źle go pozszywali, bo dostał jakiegoś krwotoku, po południu mają go znowu operować.

      – Gdzie leży? Pewnie w naszym szpitalu?

      – A gdzież by indziej?

      Zabębniłem palcami w blat. Nasz resortowy szpital nie cieszył się dobrą opinią, kilka lat wcześniej personel zdziesiątkowały aresztowania, od tej pory kierowali nim ludzie cieszący się pełną aprobatą partii, za to niemający wielkiego pojęcia o medycynie.

      Podniosłem słuchawkę telefonu, wybrałem znajomy numer.

      –