Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska

Читать онлайн.
Название Majorka w niebieskich migdałach
Автор произведения Anna Klara Majewska
Жанр Современные любовные романы
Серия Rok na Majorce
Издательство Современные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 9788380321847



Скачать книгу

się właśnie za słodkie perfumy mojej baronowej? Czy ona naprawdę myśli, że nie wiem, że cebulę wkrawa się do śledzi „kilka dniej nazad”?! Zapomniałam, no zapomniałam, nie ja pierwsza, nie ostatnia! Matka zapomniała kiedyś o śledziach, no nie kupiła ich, i podała olej z samą cebulą, a jakże, doskonale przez kilka dni przemacerowaną!

      – Bywa czasem, że człowiek nie pamięta – syknęłam, miłosiernie rzucając w nią fartuchem, by nie upaprała sobie sukieneczki ze złotą lamówką, nadającej się najmarniej na sylwestrowy jubel. – To są pierogi. – Wskazałam rozwałkowane ciasto i miseczkę z farszem, przypominającym obiadek dla koprofaga. – A to… cebula! – Chwyciłam w garść kilka cebul i zamachnęłam się jak Anita Włodarczyk na olimpiadzie w Rio.

      Nieszczęsne warzywa rozsypały się po blacie, a ja, też rozsypana, nerwowo, odwróciłam się na pięcie, opuszczając kuchnię. Nie musiałam patrzeć na Oksanę, by wyobrazić sobie, jak teraz przewraca swoimi wymalowanymi oczami.

      – Julka! – krzyknęłam w przedpokoju, jakbym we własnym domu musiała dodawać sobie odwagi. – Chodź, kochanie, będziemy nakrywać stół!

      I ucieszyłam się, że ostatecznie to będzie tylko jeden stół, nakrywanie kilku osobnych byłoby jednak Męką Pańską, z przeproszeniem i za Mękę, i za Pańską, a zresztą to przecież nie te święta. Julka wybiegła ze swego pokoju jak oparzona, zachwycona egzotyczną propozycją, a gdy po chwili owinęła się w świąteczny biały obrus i krzyczała, że idzie do ślubu, rozbroiła mnie: oto, co czasem mamy fajnego za udrękę wychowywania, bo to zawsze po części jest udręka i właściwie trochę nie wiadomo, czy bardziej udręczony jest wychowujący, czy wychowywany.

      – A z kim do tego ślubu? – Roześmiałam się wreszcie absolutnie szczerze.

      I absolutnie szczerze skamieniałam.

      – Ze mną! – podjął Marek w progu, wchodząc do domu z czymś dwumetrowym, przypominającym żywą kostuchę: za długie, za chude, żylaste, nieforemne i ogólnie obleśne babsko w czerni, bo nawet daltonista nie uznałby tej upiornej choinki za ciemnozieloną.

      – Znalazłeś to na cmentarzu czy na śmietniku? – wysapałam, podczas gdy moja córka usiłowała rozłożyć obrus w poprzek stołu po jego długości, jakby prezentowała gigantyczną rolkę papieru toaletowego.

      – No coś ty? Dwie stówy kosztowało! – Wyprostował rękę, by pokazać nam kostuchę w pełnej krasie.

      – Chcesz powiedzieć, że jeszcze za to zapłaciłeś?! – Aż przysiadłam na stole.

      – Mamo, oblus! – pisnęła Julka.

      Miałam gdzieś ten obrus. I to, że z kieszeni kurtki mężulka wystawał w najlepsze płyn do kąpieli dla Oksany… Przecież pod tym czymś nawet prezenty będą wyglądać jak nagrobki!

      – Tu ją postawimy, Juleczko?

      Marek wiedział, że lepiej się w tej chwili do mnie nie odzywać, choć to ja odpowiedziałam:

      – Piwnica? Garaż? Taras? Wybierajcie, bo na pewno nie w moim salonie!

      – Nie chcę w piwnicy! – Julka zaczęła chlipać, gdy z kuchni dobiegł nas niemiłosierny wrzask, jakby Oksanę skalpował ten Indianin od zaginionej czerwonej szczęki, którą miałam sklejać pierogi.

      – Mamusia tylko żartuje – powiedział Marek, rzucając drapaka na podłogę w przedpokoju, a siebie rzucając do kuchni w celach, jak się domyśliłam, ratunkowych.

      – Nie żartuję – warknęłam, kładąc obrus jak należy. Sama, bo Julka też już jednym susem była w kuchni.

      Najspokojniej w świecie rozłożyłam sztućce, które wcześniej przyniosłam do pokoju, i przyglądałam się uroczystym, pamiątkowym nożom: Ciekawe, jakim ją w tej kuchni oskalpował? Po talerze jednak musiałam udać się w paszczę lwa. Oksana siedziała na taborecie w pozie omdlewającej łabędzicy, a przy niej niemal klęczała moja najbliższa rodzina. Julka trzymała ją za lewą rękę, a Marek za prawą, robiąc opatrunek.

      – Co to się stało?

      – No, ja palec odcięła przy cebuli – jęknęła Oksana, zapłakana, jak mniemam, podwójnie, od palca i od samej cebuli.

      – To co jej zawijasz, kochanie? – syknęłam do męża.

      – No, palec – wyjaśniła zaskoczona Julka.

      – Jaki palec, skoro go sobie odcięła? – mój głos też musiał brzmieć jak nóż.

      – Nie odcięła, jest tylko mała ranka – westchnął Marek, kończąc zabieg.

      – Trzeba uważać! – palnęłam, będąc nieodrodną córką własnej matki, która zatruła mi całą młodość, gdacząc przy każdej okazji swoje: „Trzeba uważać!”. Albo: „Trzeba było uważać!”. Całkiem jakby człowiek nie wiedział…

      Poczułam na sobie trzy wrogie spojrzenia, błysk sześciu nienawistnych gałek ocznych, więc odwróciłam się w stronę blatu, czas uciekał, kolacja była niegotowa, goły drapak leżał w przedpokoju, a my trzęśliśmy się nad nieobciętym palcem guwernantki, choć ja akurat trzęsłam się najmniej.

      Z sześciu cebul pokrojona była…

      – Oksana, zdążyłaś pokroić jedną cebulę?!

      Zadałam tylko niewinne pytanie, zresztą znając odpowiedź, a tu, proszę: Oksana znowu w szloch, mój mąż nagle jakoś mocno ściska ją za rękę, a Julka, biedne dziecko niemogące wytrzymać grozy wiszącej w powietrzu, demonstracyjnie zatyka uszy i wybiega z kuchni w siną dal…

      – Ja nie magu kraic cebulu, u mienia oczi delikatnyje… – odezwała się wreszcie ofiara krojenia, może raczej kat całej Wigilii? Bo jeszcze moment, a na pewno nie zdążymy.

      Zapadła cisza. Nie na długo. Ledwie chwyciłam za nóż, by wziąć się do nieszczęsnego krojenia, z głębi domu rozległ się dziki ryk Julki. Jezu, tam też jacyś Indianie? Popędziłam w jej stronę z nożem w ręku, bo komu jak komu, ale za krzywdę zrobioną Julce ucięłabym delikwentowi wszystko, co mu wystaje, a nawet więcej.

      Moja córka siedziała w uchylonych drzwiach nieswojej garderoby na stercie ślicznie zapakowanych prezentów, które równie malowniczo wysypały się na podłogę ze schowka, uchylonego najpewniej przez Marka, gdy wyciągał dawno nienoszoną, tak zwaną gorszą kurtkę, by lepszych nie pobrudzić przydźwiganą choinką…

      – Słoneczko! – Podbiegłam do niej z otwartymi ramionami.

      – Nie ma żadnego Mikołaja!!! – ryknęła mi w twarz. – To ściemka, wasza ściemka!!!

      W innych okolicznościach ubawiłabym się tą „ściemką”, całkiem nową w jej słowniku, ciekawe skąd przyniesioną, ponieważ nie mamy w repertuarze ściemki ani ściemy. Lecz Julka wywinęła mi się z ramion i z prędkością światła pognała do kuchni. Dotarłam tam za nią po chwili, by ujrzeć, jak wtula się w Oksanę, czemu z jakimś dziwnym, melancholijnym uśmiechem przygląda się mój mąż! A może tylko mi się zdawało? Najważniejsze, by dziecku nie zepsuć świąt!

      – Słoneczko! – słodziłam w kierunku jej plecków. – Mikołaj jest! Istnieje, przysięgam! – W takich okolicznościach krzywoprzysięstwo wydało mi się absolutnie uzasadnione. – Po prostu, nooo, eeee… w tym roku zrobił sobie u nas magazyn prezentów i śpieszył się, bo jeszcze tyle dzieci ma do obdarowania, ale wróci. – Spiorunowałam wzrokiem Marka, mając nadzieję, że chociaż Mikołajową czapkę i płaszcz schował głęboko. – Wróci!

      Niestety, moje słowa zadziałały niczym płachta na byka, dziecko rozryczało się na amen, tak jak tylko dziecko umie, bez możliwości zatrzymania ryku.

      – Widzisz, co robisz? – odezwał się mój mąż. – Atmosfera nie do wytrzymania! Przez