Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska

Читать онлайн.
Название Majorka w niebieskich migdałach
Автор произведения Anna Klara Majewska
Жанр Современные любовные романы
Серия Rok na Majorce
Издательство Современные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 9788380321847



Скачать книгу

chyba już tylko u niej stały paprotki, pamiętające czeskie Bajki z mchu i paproci, czyli Żwirka i Muchomorka na dobranoc – dostrzegłam dyskretnie ukryte dwa słupki książek. Identycznych jak w księgarni. Nie musiałam podchodzić, by rozpoznać w nich z dziesięć egzemplarzy Dotyku masażysty i obok tyleż Gdy pani nie ma w domu. Autorka!

      W tym samym „dużym pokoju” mieszkał teraz kto inny! Problem był poważny, zasadniczy, egzystencjalny. W końcu matka jest jedna i wiadomo jaka. To znaczy do tej pory wiadomo było jaka. Oczywista, przewidywalna i niezmienna. Matka, babcia, żona, nie kochanka. Działaczka organizacji przykościelnych i emerytowana doktor weterynarii, która uratowała niejedno psie życie. W czółenkach na półsłupku zamiatająca pod dywan nagle wybuchły romans małżonka. W tapirze koloru oberżyny cierpiąca z powodu kociej łapy, na którą dobre parę lat żyliśmy z Markiem. W szantungowych garsonkach nigdy niepogodzona z jednopłciowością związków Piotrusia. W greckich nutriach rozmodlona na coniedzielnej mszy. Doktor Krystyna Dziubak-Kalińska, primo devoto chyba Dulska, secundo – pseudo-Chwost, konserwatywna jak konserwa szczecińska, święta Krystyna, santa subito Christina, niepokalana, nieposzlakowana Holly Christa, lat siedemdziesiąt sześć, serce jak anioł, życie jak psalm.

      I co? I napisała pornosa! Akurat ona! Gdyby to jeszcze ojciec wspomnienia o tej swojej Ewelince wysmarował. Było o czym: czyż nie uciekł z nią na dwa tygodnie do Dubrownika? Albo gdyby Piotruś gejowskie romansidło popełnił. Ale ONA!!! I to jakoby o sobie! PTASZYNKA! Krystyna Ptaszynka-Kalińska. Jezusmaria, jaki wstyd! Przed nami, przed dziećmi, przed światem. Wszyscy się dowiedzą, że puszcza się w sanatorium, matko jedyna, wszyscy! Agnieszka, Ewa, jej gruby mąż i anorektyczne córki, sąsiedzi, te suki przedszkolanki, matki przedszkolaków, wszystkie niemiło ode mnie młodsze, ochrona osiedla i fryzjer za rogiem, bo on jakimś cudem o wszystkim dowiaduje się ostatni. Gdy opublikuje tę nową książkę pod własnym nazwiskiem, co hardo zapowiedziała, wyda się przecież wszystko, a jak nie, sama z dumą powie, wyautowana niczym feministka z „Wysokich obcasów”! Nie mam też wątpliwości, że w całym okręgu doniecko-charkowsko-jakimśtam będzie huczeć od plotek, patrzcie, ich krasawica w rodzinie zboczeńców pracuje, bo przecież matka, nawet ta najbardziej zboczona, to jednak rodzina. No nie!!!

      I niech mi nikt nie opowiada, że ja, kobieta nowoczesna, powinnam się w związku z tym wznieść teraz na wyżyny, a nawet i nie wznosić, bo powinno być dla mnie całkiem normalne, że ludzie się zmieniają i w wieku emerytalnym zaczynają pisać powieści o seksie, który już przecież nie jest tabu jak niegdyś i w sumie może się zdarzyć, że to akurat twoja… Otóż właśnie: ciotka, kuzynka, nawet siostra, najlepiej przyrodnia, ale MATKA? Mogę się wznieść na wyżyny intelektualne, genderowe, rowerowe (na górskim szlaku), jakie chcecie, ale nie emocjonalne! Matka to matka, nie może nagle być wyuzdaną staruszką, która straciła wiarę, bo chyba musiała ją stracić, skoro…

      Do pokoju weszła jakaś ożywiona, a nawet z naturalnymi rumieńcami, i raczej nie był to refleks od szlafroka. Nie wychodziła na dwór, bobym usłyszała.

      – Przestałaś wierzyć? – spytałam, zamiast zapytać, czy udała się po tę kawę do Brazylii, bo trwało to całe wieki.

      – W Pana Boga? – Omal nie upuściła tacy. – No coś ty! Niby dlaczego?

      Nie zdążyłam się zdumieć ani zbulwersować, bo właśnie rozdzwoniła się komórka. Jej komórka, ponieważ moją, wyciszoną, wrzuciłam na dno torebki.

      – Nie ma mnie tu – szepnęłam błagalnie. – Dla nikogo!

      Matka już miała telefon przy uchu.

      – Dzień dobry, Mareczku… Tak, jest, oczywiście, już podaję…

      Miałam ułamek sekundy, by podjąć decyzję: wojna, pokój czy dyplomacja.

      – Halo? – usłyszałam go. – Co ty wyprawiasz? Czemu mnie nie obudziłaś lub nie napisałaś esemesa? Coś się stało?

      – Ja… – I wtedy na foteliku dostrzegłam rękawiczki matki, koszmarne, udające łapy jaka, jeśli jak ma łapy. – Musiałam przywieźć mamie rękawiczki, bo wczoraj u nas zostawiła, a wybiera się na… – za oknem deszcz przechodził w mokry śnieg – …na kulig z przyjaciółmi i przecież musi mieć rękawiczki, bo gdy jej zamarzną ręce, to czym będzie pisać swoje bestsellery?

      – Aaaa, no to wracaj zaraz, czekamy na ciebie! – Nie czepiał się nawet więcej, że nie zostawiłam wiadomości, i przerwał połączenie.

      Nie czepiał się, ponieważ był zajęty. I doskonale wiedziałam kim, a jednak nie miałam pewności. Mało tego, nie miałam pojęcia, co zrobić, gdy jej już nabiorę. Na mord w afekcie było za późno, na przypalanie pod sufitem – za wcześnie. Dyplomatycznym chwytem zyskałam nieco czasu.

      – Więc co mi chciałaś naprawdę powiedzieć? – Matka założyła nogę na nogę, choć całe życie uważała, że kobieta tego absolutnie robić nie powinna.

      – Właśnie o nią chciałam spytać, o tę prawdę… Śledziłaś go?

      – Kogo?

      – Nie udawaj, proszę cię. Marka! Na placu Zamkowym!

      – Na placu Zamkowym? – wydawała się faktycznie zaskoczona.

      – Gdy kupował te czerwone stringi…

      – Madziu… – Hop-siup, i matka przełożyła nogi, jakby ćwiczyła jakiś lubieżny występ. – Martwisz mnie… Mam takie nowe proszki, wyleczyłam nimi z paranoi dwie tchórzofretki, maila z podziękowaniem dostałam, może…

      – Mamo!

      – No co? Ludzkozwierzęce są, myślisz, że chciałabym cię otruć?

      – Widziałaś go czy nie?

      – Kochanie, od lat nie bywam na starówce, czasu nie mam…

      – Opisałaś w książce, że facet na podzamczu, na targu wyrobów z Koniakowa…

      – Podzamczy jest mnóstwo, właściwie wszędzie, gdzie są zamki!

      – I kupił stringi ruskiej cizi…

      – Jak ty się wyrażasz! – oburzyła się wzięta autorka pornosów.

      – I miał małą córeczkę, której kupił lalkę…

      – Aaaa bo to jednemu psu na imię Burek? – Hop-siup, lewa noga wróciła na prawą.

      – Aaaa ta ptaszynka z Ciechocinka z pierwszej książki to pies? Mam ci przypomnieć, jak cię nazywał ojciec i dokąd latami jeździłaś do sanatorium?!

      – Ojca w to nie mieszaj, chociaż… owszem, miał swój udział w powstaniu Masażysty.

      – Dlatego że niezbyt był w łóżku i musiałaś sobie to rekompensować i gzić się gdzieś po tężniach, by potem to opisać?

      – Wypraszam sobie – fuknęła matka. – Ojciec miał taki udział, że, no wiesz, jak zachorował, wzięłam sobie wolne, wiele tygodni przesiedziałam nad nim, byłam do końca dobrą żoną, ale najwięcej to on po prostu spał, to co miałam robić? Gapić się, jak śpi? I wówczas obmyśliłam i napisałam Masażystę, i nawet czytałam mu kawałki. – Uśmiechnęła się tęsknie.

      – I? – zbaraniałam. – Podobały mu się?

      – Szczerze mówiąc, to nie wiem. – Matka posmutniała. – Bo czytałam mu, gdy spał… Ale może słyszał?

      Usłyszał i umarł, no tak, jasne, pomyślałam sobie, jakby nie miał raka, ale nie po to do niej przyjechałam, więc muszę być uprzejma…

      – Właśnie – podjęłam z głupia frant. – Bądźmy szczere… Kiedy widziałaś Marka na podzamczu z tymi stringami?

      – Rozumiem, że macie jakieś kłopoty…

      – Mamusiu!