Kurier z Teheranu. Wojciech Dutka

Читать онлайн.
Название Kurier z Teheranu
Автор произведения Wojciech Dutka
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-66503-29-8



Скачать книгу

umundurowanego oficera, z szacunkiem się rozstąpili, ale Mokrzycki nie zwracał na nich uwagi – kierował się w jedno miejsce, do kobiety, która go kochała, a którą on porzucił.

      Golda Cwajnblum teraz nazywała się Szaffer i pracowała w żydowskim teatrze. Jej pasją były współczesne sztuki teatralne pisane w języku jidysz dla publiczności żydowskiej. W II Rzeczypospolitej istniało kilkaset gazet i periodyków w języku jidysz lub hebrajskim; był to mikroświat, który za chwilę miał przestać istnieć. Mokrzycki już raz odczuł taką nostalgię – gdy w 1936 roku przechadzał się z Teo po ulicach Sewilli. Zawsze tęsknił za Goldą, którą na swój sposób kochał, choć inaczej niż Teo i żonę. Tę ostatnią zresztą dopiero uczył się szanować.

      Nie miał kłopotu z odnalezieniem Goldy. Gdy go ujrzała, uśmiechnęła się. Przeprosiła osoby zgromadzone w teatrze i podeszła do niego.

      – To ty – powiedziała, jak gdyby zakończyli rozmowę wczoraj, choć nie widzieli się od 1938 roku, od drugiego wyjazdu Mokrzyckiego do Hiszpanii.

      – Musiałem cię zobaczyć.

      Golda obdarzyła go smutnym uśmiechem.

      – Wyglądasz w tym mundurze tak pociągająco, że mam ochotę cię pocałować, mój mesjaszu – powiedziała. – Ale nie wolno mi tego uczynić. Nam, Żydom, nie wolno okazywać miłości do polskiego hrabiego.

      Mokrzycki wiedział, że nie należy do jej świata, wiedział też, że ona go na swój sposób miłuje, dlatego wybaczał jej dużo więcej niż innym. Polacy i Żydzi, choć żyli w jednym kraju, trwali obok siebie w coraz wyraźniejszej wrogości. Narzucona opinii publicznej przez obóz narodowy i sympatyzującą z nim część sanacji, z pułkownikiem Adamem Kocem na czele, antysemicka retoryka przybierała smutne, a czasem wręcz ohydne formy, jak numerus clausus na Uniwersytecie Warszawskim. Tu i ówdzie w gazetach pisano o przymusowej emigracji Żydów na Madagaskar. Ale Mokrzycki w mundurze oficera Wojska Polskiego miał w poważaniu te antysemickie nastroje polskiej ulicy.

      – Chodźmy gdzieś – zaproponował.

      Golda zgodziła się chętnie. Wziął ją pod rękę i polski oficer, ziemianin, oraz Żydówka ruszyli razem przed siebie, jak gdyby groźba zza zachodniej granicy wcale nie istniała. Oni dwoje rozumieli się doskonale i szanowali swoją inność.

      – Bylibyśmy wspaniałym małżeństwem, nie sądzisz? – zapytał Goldę Mokrzycki, idąc w stronę Marszałkowskiej.

      Golda uśmiechnęła się.

      – To przyjemne złudzenie, nieprawdaż, mój mesjaszu?

      – Nadzwyczaj przyjemne – odparł Mokrzycki.

      – Ja gotowałabym koszerne jedzenie, a ty zabierałbyś mnie do kościoła, wywołując zgorszenie swoich bigotów.

      Szli tak, przekomarzając się i nie zwracając uwagi na nikogo poza sobą nawzajem. W jeden z tych ostatnich sierpniowych dni jeszcze cieszącej się pokojem Warszawy Mokrzycki zabrał Goldę do najlepszej restauracji w mieście – Savoy na ulicy Nowy Świat, pod numerem pięćdziesiątym ósmym. Elegancki lokal przeznaczony dla bardzo dobrze sytuowanych. Mokrzycki zawsze miał ze sobą w gotówce dwieście złotych i to pozwoliło im spędzić razem ostatni przed wojną wieczór. Wybrali rosół z litewskimi kołdunami, na przystawkę karasie w śmietanie (zupełnie niekoszerne), a na główne danie sandacza z sosem miodowo-cytrynowym. I naturalnie butelkę przedniego miodu pitnego. Bo jeśli żyć, to ze smakiem! Zjedli pierwszorzędną wieczerzę.

      Golda wyczuwała, że Antoni zabrał ją na kolację nieprzypadkowo.

      – Czy znów wyjeżdżasz?

      – Tak. Na razie do Lublina, ale nie wiem, kiedy znów się zobaczymy – odparł Mokrzycki.

      Zabrzmiało to jak pożegnanie. Nie mógł jej powiedzieć niczego o swojej misji.

      – Staram się zrozumieć. Od twojego powrotu z Hiszpanii nie rozmawialiśmy...

      – To było i jest dla mnie bardzo trudne.

      – Czy odnalazłeś go?

      Mokrzycki westchnął i popatrzył jej w oczy. Nie mieli przed sobą tajemnic, jeśli chodziło o miłość. Pojęła bez słów.

      – Przykro mi, kochanie. Naprawdę.

      – To już przeszłość, Goldo, nieodwołalnie zamknięta – rzekł Mokrzycki i zmienił temat: – Zaprosiłem cię tu dziś wieczorem, żeby cię namówić do wyjazdu.

      Golda była bardzo zaskoczona.

      – Z jakiego powodu?

      – Nie widzisz tego, co się dzieje?

      – Ja się nie boję Niemców.

      – Zdumiewasz mnie. Nie wiesz, co robią z Żydami w Niemczech?

      – Mój mesjaszu – rzekła Golda swoim aksamitnym, miękkim głosem – nie będzie wojny. Nie wierzę w nią. Jest z nami Anglia i Francja, a cóż Hitler może przeciw nim uczynić?

      Mokrzycki z kolei nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Chciał krzyczeć, ale przemógł się i uspokoił. Nie ważąc na obyczaje, położył swoją dłoń na jej dłoni. Nie uszło to uwadze kilku gości – oficer Wojska Polskiego faworyzował Żydówkę!

      – Mylisz się. Wojna jest nieunikniona, przynajmniej tak mi się wydaje. Oni tutaj przyjdą, Goldo. – Mokrzycki powiedział to z całą mocą, na jaką było go stać. – I zniszczą to, co widzimy, i miasto, które oboje kochamy. Widziałem ich w akcji w Hiszpanii. To nie są już ci sami Niemcy, co z czasów wielkiej wojny dwadzieścia lat temu. Wiesz, czym jest SS?

      – Nie.

      – To formacja z trupimi główkami na czapkach. Na mundurach mają dwie runy. To mordercy. Oni zniszczą świat, jaki znamy.

      – W prasie u nas mówią, że nie mamy się czego bać – zauważyła Golda.

      – To propaganda. Spróbuj namówić męża na wyjazd do Ameryki albo przynajmniej do Anglii. Proszę, rozważ to.

      Golda pokręciła głową.

      – Moje miejsce jest tutaj, w Warszawie. Rozumiem, że masz doświadczenia z Niemcami z dalekiej Hiszpanii, ale nie wydaje mi się, żeby oni tutaj przyszli. Hitler się nie odważy.

      Mokrzycki popatrzył na Goldę ze współczuciem. Nie wierzyła mu, mimo tego, że świat stał na krawędzi. Już kiedyś przeżył taką scenę, w Grenadzie latem 1936 roku, kiedy próbował namówić Federica Garcíę Lorcę do wyjazdu. Bezskutecznie. Zrozumiał, że i teraz nic nie wskóra.

      Przez resztę wieczoru rozmawiali o teatrze, sztuce, o Prouście i jednym z najwybitniejszych pisarzy Polski, równie tajemniczym, co niepokojąco wybitnym – Brunonie Schulzu. Mokrzycki uwielbiał współczesną polską literaturę i Sklepy cynamonowe Schulza przeczytał jako jedną z pierwszych książek po powrocie z Hiszpanii. Wrażenie zrobiła na nim szczególnie oniryczna i klaustrofobiczna wyobraźnia pisarza. Jego styl był niespotykany.

      – Wiesz, ostatnio spotkałam u nas w żydowskim teatrze wspaniałego poetę – zaczęła Golda.

      Kolejny poeta, Chryste Panie! – pomyślał Mokrzycki. Ale był szalenie ciekawy, kogo miała na myśli jego znakomita przyjaciółka.

      – To Józef Czechowicz, znasz go może?

      – Nie, choć nazwisko obiło mi się o uszy.

      – A ja zakochałam się w nim bez reszty – wyznała Golda. – Chcę, żebyś go poznał.

      – Naprawdę? Znałem już kiedyś wielkiego poetę. Nazywał się Federico García Lorca – rzekł Mokrzycki. – Jego śmierć podczas wojny w Hiszpanii była dla mnie bolesna. Nie wiem, czy chcę poznawać kolejnych poetów,