Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May

Читать онлайн.
Название Skarb w Srebrnym Jeziorze
Автор произведения Karol May
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn 9788381154499



Скачать книгу

ieść z Dzikiego Zachodu

      Warszawa 2017

      Spis treści

      Rozdział I

      Rozdział II

      Rozdział III

      Rozdział IV

      Rozdział V

      Rozdział VI

      Rozdział VII

      Rozdział VIII

      Rozdział IX

      Rozdział X

      Rozdział XI

      Rozdział I

      Około południa bardzo gorącego dnia czerwcowego „Dogfish”, jeden z największych parowców osobowo-pocztowych na Arkansasie, rozbijał swymi potężnymi kołami fale rzeki. Wczesnym rankiem opuścił Little Rock, a wkrótce miał dotrzeć do Lewisburga.

      Niesamowity upał spędził garstkę zamożniejszych pasażerów do kabin i kajut, większość natomiast podróżnych pokładowych leżała poza beczkami, pakami i innymi pakunkami, które użyczały im skąpego cienia. Dla tych pasażerów kapitan kazał urządzić pod rozpiętym płótnem „bed and board”, na którym stały wszelkiego rodzaju szklanki i flaszki, a ostra ich zawartość przeznaczona była naturalnie nie dla zbyt delikatnych języków i podniebień. Za bufetem siedział kelner z zamkniętymi oczami i, wyczerpany upałem, kiwał głową, a ilekroć podniósł powieki, spoza warg jego wychodziło przekleństwo albo jakieś dosadne słowo. Ta jego niechęć zwracała się ku grupie około dwudziestu mężczyzn którzy siedząc na ziemi przy stole, podawali sobie z rąk do rąk kubek z kośćmi. Grano o tak zwany drink, to znaczy, że przegrywający musiał po skończeniu partii zapłacić każdemu z partnerów szklankę wódki; to ostatnie właśnie było przyczyną niechęci kelnera, budzonego ciągle z drzemki. Ludzie ci nie spotkali się z pewnością dopiero tutaj na pokładzie steamera, gdyż zachowywali się bardzo poufale względem siebie i widać było z ich przypadkowych wynurzeń, że znają się dokładnie. Mimo tej ogólnej poufałości jeden z grona cieszył się pewnego rodzaju szacunkiem. Nazywano go kornelem, co jest zwykłym przekształceniem słowa „colonel”, pułkownik.

      Był to człowiek długi i chudy. Jego gładko wygoloną, ostro i kanciasto zarysowaną twarz okalała ruda, szczeciniasta broda; krótko ostrzyżone włosy były także rude, co można było sprawdzić, gdyż stary, zużyty kapelusz filcowy zsunął mu się daleko na kark. Ubranie jego składało się z ciężkich butów skórzanych, podbitych gwoździami, oraz spodni nankinowych i krótkiej bluzy z tejże materii. Kamizelki nie miał, a zamiast niej nosił pomiętą i brudną koszulę, której kołnierz, nie przytrzymywany chustką, był szeroko otwarty i ukazywał nagie, spalone od słońca ciało. Dookoła bioder owinął czerwony szal, spoza którego wyglądała rękojeść noża i głownie dwu pistoletów. Obok leżał prawie nowy karabin i torba skórzana, zaopatrzona w dwa rzemienie, przy których pomocy nosił ją na plecach.

      Inni mężczyźni ubrani byli w podobny sposób, niestarannie i równie niechlujnie, ale za to także uzbrojeni po zęby. Nie był wśród nich ani jednego, który by na pierwszy rzut oka wzbudzał zaufanie. Grali namiętnie, a toczyli przy tym rozmowę tak niewybredną, że choć trochę porządniejszy człowiek nie zatrzymałby się przy nich na chwilę. W każdym razie łyknęli już niejeden drink; twarze ich były rozgorączkowane nie tylko od słońca; także wódka roztaczała nad nimi swą władzę.

      Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład sternika, aby mu udzielić kilku niezbędnych wskazówek.

      – Co pan sądzi, kapitanie – spytał sternik – o tych drabach, którzy tam siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą do tego rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.

      – Tak i ja myślę – odparł zapytany. – Podali się wprawdzie za harvesterów (żniwiarzy), udających się na Zachód, aby się nająć do pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby o pracę.

      – Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów. Może przynajmniej na pokładzie zachowają się spokojnie.

      – Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni! Mamy na pokładzie dosyć rąk, aby ich wszystkich wrzucić do starego, błogosławionego Arkansasu. Zresztą, przygotujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy Lewisburg.

      Kapitan wrócił na mostek, by wydać zwykłe przy lądowaniu rozkazy. Wkrótce ukazały się domy miasta, które okręt pozdrowił przeciągłym gwizdem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma zabrać ładunek i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej podróży.

      Jednakże widok, jaki im się ukazał, nie był zbyt zajmujący. Lewisburg nie miał w owym czasie jeszcze tego znaczenia, co dzisiaj. W przystani stało tylko trochę gapiów, do zabrania leżało kilka pak i pakunków, a nowych pasażerów, którzy weszli na pokład, nie było więcej jak trzech.

      Jednym z nich był biały o wysokiej i nadzwyczaj silnej postaci. Nosił tak gęstą i ciemną brodę, że widać było spoza niej tylko oczy, nos i górną część policzków. Na głowie miał starą czapkę bobrową, prawie całkowicie wyłysiałą i tak zdeformowaną, że określić jej dawny kształt było niemożliwością. Ubranie tego człowieka składało się ze spodni i bluzy z mocnego, szarego płótna. Za szerokim pasem tkwiły dwa rewolwery, nóż i kilka niezbędnych dla westmana drobiazgów; poza tym miał ciężką dubeltówkę, do której łożyska przywiązany był długi topór.

      Kiedy zapłacił należność za przejazd, rozejrzał się badawczo po pokładzie. Porządnie odziani pasażerowie kajutowi zdawali się go nie obchodzić. Wzrok jego badał pozostałych, którzy wstali od gry, aby się przyjrzeć wchodzącym na pokład; lustrując każdego z osobna, ujrzał kornela; wtedy szybko odwrócił oczy, jak gdyby go zupełnie nie zauważył; podciągając jednak na mocne uda cholewy wysokich butów, mruczał cicho do siebie:

      – Do diaska! Jeśli to nie jest czerwony Brinkley, to niech mnie uwędzą i pożrą razem z łupiną! Widać nie zna mnie!

      Ten, o którym myślał, zdziwił się również jego widokiem i zwrócił się cicho do swoich towarzyszy:

      – Spójrzcie tylko na tego czarnego draba! Czy zna go który z was?

      Na pytanie odpowiedziano przecząco.

      – Hm, musiałem go już kiedyś widzieć, i to wśród okoliczności dla mnie nie bardzo przyjemnych. Plącze mi się jakieś niejasne wspomnienie o tym.

      – To i on musiałby cię znać – odparł jeden. – Tymczasem spojrzał na nas, a na ciebie nie zwrócił uwagi.

      – Hm! Może jeszcze wpadnę na to. Albo lepiej zapytam go o nazwisko. Wtedy będę wiedział, na jakim jestem świecie. Namówimy go na drink.

      – Jeśli tylko zechce!

      – Nie? To byłoby haniebną obrazą, jak wiecie. Ten, komu odmówią drinku, ma w tym kraju prawo odpowiedzieć nożem lub rewolwerem, a jeśli zakłuje obrażającego, nie zatroszczy się o to ani pies z kulawą nogą.

      – Ale czarny nie wygląda na to, aby go można było zmusić do tego, co mu nie będzie miłe.

      – Pshaw! Załóżmy się!

      – Dobrze! Zakład, zakład! – rozległo się wokoło. – Przegrywający płaci każdemu trzy szklanki.

      – Zgadzam się! – oświadczył kornel.

      – Ja też – odpowiedział drugi. – Ale musi być sposobność rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.

      – Z