Название | Księgi Jakubowe |
---|---|
Автор произведения | Olga Tokarczuk |
Жанр | Историческая литература |
Серия | |
Издательство | Историческая литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788308057049 |
Moliwda spędza coraz więcej czasu w składzie, gdzie pracuje Jakub. Handel odbywa się tu w godzinach porannych, gdy upał nie jest jeszcze tak duży, albo późnym wieczorem. Wtedy też, ze dwie godziny po zachodzie słońca, zamiast herbaty pojawia się wino dla starych klientów.
Moliwda zna dobrze Osmana z Czerniowców. Zna go dzięki pewnym Turkom, nie powie skąd, ślubował milczenie. Tajemnica, ukrywanie, maska. Jeśli spojrzeć na te tajemnice oczami Jenty, która widzi wszystko, jasne jest, że spotykali się kiedyś na tajnych zebraniach bektaszytów. Teraz tylko pozdrawiają się lekkim skinieniem głowy, nie wdając się nawet w rozmowę.
Tak też przedstawia się Moliwda – jako stary klient. Robi największe wrażenie tym, że jest – jak to sam chętnie podkreśla – polskim hrabią. Na twarzach żydowskich rozmówców pojawia się wtedy wyraz niedowierzania i jakiegoś dziecinnego szacunku. Rzuca kilka słów po turecku i hebrajsku. Jego śmiech jest głęboki, zaraźliwy. Przez cały wrzesień Moliwda bywa u Jakuba codziennie. Do tej pory kupił zaledwie spinkę z turkusem, a i tak Jakub sprzedał mu ją skandalicznie tanio, ku oburzeniu Nachmana. Lubi też z nimi przesiadywać reb Mordke, omawiając jakiś temat; im dziwniejszy, tym lepiej.
Wchodzą jacyś przybysze z Północy, mówią obcym językiem. Nussen skupia uwagę na nich i z uczonego zmienia się w handlarza. To kupcy żydowscy ze Śląska, interesują ich malachity, opale i turkusy. Jakub pokazuje im też perły; kiedy sprzedaje towar, podnosi głos. Zawieranie transakcji trwa godzinami, leje się herbata, młody Herszełe przynosi ciastka i szepcze Jakubowi do ucha, że Abraham kazał zaprezentować im jeszcze kobierce. Kupcy marudzą i wybrzydzają w swoim języku, naradzają się półgłosem, przekonani, że nikt ich nie rozumie. Nie powinni być tacy pewni siebie. Nussen słucha z przymkniętym jedynym okiem i potem za zasłoną, gdzie siedzi Nachman, zdaje mu relację:
– Tylko perły ich obchodzą, resztę już mają, i to drożej kupione. Żałują, że nie trafili tu wcześniej.
Jakub wysyła Herszełe po perły do Abrahama i do innych kramów. I kiedy późnym wieczorem kończą się transakcje i dzień zostaje uznany za wyjątkowo dobry, w największej izbie w domu przyjaciele rozkładają dywany i poduszki, by zjeść późną kolację, która przeradza się natychmiast w ucztę.
– Tak, lud Izraela pożre Lewiatana! – wykrzykuje Jakub, jakby wznosił toast, i wsuwa upieczony kawał mięsa do ust; tłuszcz spływa mu po brodzie. – Wielkie, ogromne cielsko potwora, pyszne i mięciutkie jak mięsko przepiórek, jak mięso delikatnych ryb. Lud będzie pożywał Lewiatana tak długo, aż nasyci swój wielusetletni głód.
Wszyscy zajęci jedzeniem śmieją się i żartują.
– Wiatr będzie trzepotał białymi obrusami, a kości będziemy rzucać pod stół dla psów – dodaje pod nosem Moliwda.
Nachman, rozluźniony dobrym winem z piwniczki Jakuba, mówi do Moliwdy:
– Gdy patrzysz na świat jak na dobry, to zło staje się wtedy wyjątkiem, brakiem i błędem, i nic ci nie pasuje. Ale gdyby założyć odwrotnie, że świat jest zły, a dobro to wyjątek, wtedy wszystko układa się zgrabnie i rozumnie. Dlaczego nie chcemy widzieć tego, co oczywiste?
Moliwda podchwytuje temat.
– U mnie na wsi uważają, że świat podzielony jest na dwoje, na dwie siły rządzące: tę dobrą i tę złą…
– Co to za „twoja wieś”? – dopytuje się Nachman z pełnymi ustami.
Moliwda zbywa go niecierpliwym ruchem ręki i ciągnie dalej:
– …Nie ma człowieka, który nie życzyłby źle drugiemu, państwa, które nie cieszyłoby się z upadku innego państwa, kupca, który by nie chciał, żeby drugi poszedł z torbami… Dajcie mi tego, kto to stworzył. Kto spartolił robotę!
– Moliwda, daj spokój – uspokaja go Nachman. – Masz, jedz. Nie jesz, tylko pijesz.
Wszyscy mówią teraz jeden przez drugiego, widać Moliwda włożył kij w mrowisko. Moliwda odrywa kawałek podpłomyka i macza go w przyprawionej ziołami oliwie.
– Jak tam u was jest? – odważa się spytać Nachman. – Pokazałbyś nam, jak żyjecie.
– No nie wiem – wykręca się Moliwda. Jego oczy są lekko zamglone od nadmiaru wina. – Musiałbyś przysiąc, że dochowasz tajemnicy.
Nachman bez wahania kiwa głową. To wydaje mu się oczywiste. Moliwda dolewa im wina; jest tak ciemne, że na wargach pozostaje fioletowy osad.
– U nas jest tak, ja ci to prosto powiem – zaczyna Moliwda, język mu się plącze. – Wszystko jest poziome: jest światło i ciemność. I ciemność napada na to światło, a Bóg tworzy ludzi ku pomocy, żeby bronili światła.
Nachman odsuwa talerz i podnosi wzrok na Moliwdę. Moliwda patrzy w jego ciemne, głębokie oczy, odgłos ucztowania odpływa gdzieś poza nich obu, a Nachman cichym głosem opowiada o czterech największych paradoksach, które należy rozważyć; inaczej nigdy nie będzie się myślącym człowiekiem.
– Po pierwsze, Bóg, żeby stworzyć skończony świat, musiał siebie ograniczyć, lecz wciąż pozostaje nieskończona część Boga zupełnie w stworzenie niezaangażowana. Czyż nie tak? – pyta Moliwdę, aby się upewnić, że rozumie on ten język.
Moliwda potakuje, więc Nachman ciągnie dalej, że jeżeli przyjmie się, iż idea stworzonego świata jest jedną z nieskończonej liczby idei w nieskończonym boskim umyśle, to z pewnością jest marginalna i nieważna. Możliwe, że Bóg nawet nie zauważył, iż coś stworzył. Nachman znowu bacznie bada wzrokiem reakcję Moliwdy. Moliwda bierze głęboki oddech.
– Po drugie – ciągnie Nachman – stworzenie jako nieskończenie mała część boskiego umysłu wydaje się Mu obojętne i jest tylko ledwie w to stworzenie zaangażowany; z ludzkiego punktu widzenia ową obojętność możemy postrzegać wręcz jako wrogość.
Moliwda wypija duszkiem wino i głośno odstawia kubek na stół.
– Po trzecie – ciągnie Nachman cichym głosem – Absolut, jako nieskończenie doskonały, nie miał żadnego powodu, żeby stworzyć świat. Ta jego część, która jednak do stworzenia doprowadziła, musiała przechytrzyć resztę i nadal ją przechytrza, a my bierzemy w tych podchodach udział. Chwytasz? Bierzemy udział w wojnie. I po czwarte: jako że Absolut musiał się ograniczyć, żeby powstał skończony świat, nasz świat jest dla Niego wygnaniem. Rozumiesz? Żeby stworzyć świat, wszechmocny Bóg musiał się zrobić słaby i bezwolny, jak kobieta.
Siedzą w milczeniu, wyczerpani. Odgłosy ucztowania wracają; słychać głos Jakuba, który opowiada sprośne kawały. Potem całkiem już pijany Moliwda długo klepie Nachmana po plecach, aż staje się to przedmiotem niewybrednych żartów; w końcu kładzie mu na ramieniu twarz i mówi w rękaw:
– Ja to wiem.
Moliwda znika na kilka dni, potem wraca na dzień, dwa. Nocuje wtedy u Jakuba.
Gdy siedzą do wieczora, Herszełe wsypuje gorący popiół do tandiru, glinianego pieca w ziemi. Opierają na nim stopy; miłe, łagodne ciepło wędruje z krwią wyżej i rozgrzewa całe ciało.
– Czy on jest cibukli? – pyta Moliwda Nachmana, patrząc na Herszełe. Tak Turcy nazywają obojnaków, wyposażonych przez Boga w taki sposób, że równocześnie mogą