Władcy chaosu. Vladimir Wolff

Читать онлайн.
Название Władcy chaosu
Автор произведения Vladimir Wolff
Жанр Боевая фантастика
Серия WarBook
Издательство Боевая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788365904393



Скачать книгу

wspominałeś?

      – Ochrona osób i mienia. Największa w Małopolsce. Nie pasuje?

      – Pasuje, jak najbardziej. – Wieniawa z uznaniem kiwnął głową. – To co z amunicją, szeregowy?

      – Dwadzieścia sztuk.

      – Mało.

      – Wystarczy. Jeden strzał, jeden trup.

      – Mógłbym się jeszcze dowiedzieć, gdzie przeszliście szkolenie?

      – W 56 KS.

      – O… – zająknął się Wieniawa. – Na stanowisku?

      – Ja nią dowodziłem. A teraz jazda. Dostatecznie dużo czasu zmitrężyliśmy.

      Od początku ten człowiek wydawał się Wieniawie znajomy. Teraz już wiedział, w którym kościele dzwoniło. Zmyliła go broda. A swoją drogą, jaki ten świat mały. Natknąć się na majora w tej głuszy, kto by się spodziewał.

      3:

      Rebelianci za cholerę nie chcieli odpuścić. Noc i pół kolejnego dnia minęło oddziałowi Wieniawy na kluczeniu po górach i próbach wyrwania się pościgowi.

      Po kilkunastu godzinach intensywnego wysiłku wszyscy czuli potężne zmęczenie. No, prawie wszyscy, bowiem major i Wieniawa wyglądali, jakby dopiero szykowali się do przebiegnięcia maratonu.

      Problemem był brak radia. Góralczyk nie wiedział, gdzie są i co robią. Do myślenia powinien im dać prosty fakt, że helikopter nie powrócił na lądowisko. Wentyl wyobraził sobie wkurzenie Góralczyka i irytację Cieplińskiego. Prosta z pozoru misja posypała się na samym początku. Bez łączności ich starania zdadzą się psu na budę. Jedyna korzyść z nich taka, że przynajmniej wiązali sporą grupę próbujących ich dopaść Słowaków.

      Pociągną jeszcze godzinę, dwie, góra trzy, później padną. Major poprowadził ich tak, że zatoczyli wielkie koło i na koniec znaleźli się niedaleko Orawskiego Podzamcza, mając szosę na lewo od stanowiska, które zajęli.

      Robot wyszczerzył zęby na odgłos wybuchu, który targnął powietrzem kilometr od nich. To detonowała jedna z pułapek, jakie zastawili. Wieniawa i major zostawili ich co najmniej dziesięć. Nic wyszukanego: granat i żyłka. Miny kierunkowe zostawili sobie na koniec.

      Las rozciągał się dookoła nich jak okiem sięgnąć, szumiały świerki i jodły, odurzająco czyste powietrze przesycał zapach żywicy. Żeby nie było za różowo – trudno im było się okopać. Co rusz saperka zgrzytała na kamieniach i odbijała się od twardych korzeni.

      Wentyl klął, sapał i ponownie uderzał łyżką o grunt. I tak raz za razem, niby automat, aż ramiona zaczęły ciążyć jak ołów.

      W końcu uznał, że wystarczy. To nie musiał być pełny profil, tylko dołek strzelecki. Zziajany upił wody z manierki i przekąsił kawałkiem czekolady, czyli rarytasem, na który niewielu mogło sobie pozwolić.

      Na prawo i lewo od niego pozostali uczestnicy tego nieszczęsnego rajdu robili to samo. Uznanie budziła postawa Winklera. Facet miał zacięcie. Mimo urazu głowy tyrał tak samo jak reszta, tyle że w przyklęku, bo zawroty głowy zarzucały nim, gdy tylko za bardzo się schylił.

      – Gdzie major? – Zdanowicz zapytał starszego sierżanta, który właśnie rozpoczął obchód stanowisk.

      – Poszedł na zwiad.

      – Sam?

      – Niańki nie potrzebuje. – Wieniawa oparł się o drzewo i zapatrzył się w ciemne chmury płynące nisko nad nimi.

      Nie zapowiadało się na zmianę pogody. Z nieba wciąż padała woda zmieszana z sadzą, tworząc na twarzy i dłoniach ciemne smugi. Tej deszczówki nie dało się pić. Każdy z nich wiedział, jak bardzo zatrute zostało środowisko naturalne. Pozostawało mieć nadzieję, że przyroda odnowi się sama. Jeżeli tak się nie stanie, konsekwencje będą koszmarne. Rozpoczną się wojny o dostęp do źródeł wody i w miarę nieskażonej ziemi. Może te góry to ostatni spokojny zakątek na tej planecie i warto za niego umrzeć?

      Kolejny wybuch rozległ się o wiele bliżej. Padło też kilka krótkich serii z automatu.

      – Zbliżają się. – Major wyłonił się z pobliskich chaszczy, biegnąc truchtem pod górę.

      – Przywitamy ich chlebem i solą – oświadczył Wieniawa, dając znać reszcie, że czas zająć stanowiska.

      Dno dopiero co wykopanego dołka zdążyło już wypełnić się błotem. Wentyl pożałował, że nie ściął choć kilku gałęzi i nie wyłożył nimi wykopu. A tak nie dość, że mundur nasiąknie wilgocią, to z przodu cały uwala się mokrym piachem.

      Umościł się w miarę wygodnie, wysunął karabinek na przedpiersie i wbił wzrok w dno kotliny, czekając, aż wróg pojawi się w polu widzenia.

      Zdążył zmarznąć, nim pierwsza z ludzkich sylwetek pokazała się wśród pni. Zwiadowca, pomny tego, co spotkało jego towarzyszy, nie szarżował, tylko skradał się powoli, skupiony na tym, co ma pod stopami.

      – Nie strzelać.

      Rozkaz Wieniawy był w zasadzie niepotrzebny. Każdy wiedział, co robić.

      Reszta buntowników pojawiła się minutę później. Dopiero teraz Wentyl zaczął dostrzegać szczegóły. Ten i ów posiadał nieregulaminowe spodnie, bluzę czy oporządzenie. Nakrycia głowy od hełmów po berety. Jeden szedł w kaloszach – doskonały pomysł na taką pogodę. Wentyl skupił się na tym, który niósł dawny sowiecki karabin maszynowy RPD. Przy pasie dyndała mu maczeta. Prawdziwy Rambo.

      Ilu ich w sumie było? Do tej pory naliczył równo trzydziestu, z czego połowa należała do regularnej armii, a przynajmniej miała jej umundurowanie. Nie tyle szli, co skradali się. Zdanowiczowi skojarzyli się z nagonką. W takim razie gdzie czaili się myśliwi?

      Cisza nie trwała długo. Jeden z buntowników nadepnął na minę i z urwaną nogą odleciał do tyłu. Niby wszyscy byli na to przygotowani, ale zaskoczenie i tak było spore.

      Ranny wył, wzywając pomocy. Z taką raną długo nie pociągnie. Zdanowicz o tym wiedział, ranny wiedział i wszyscy, którzy to widzieli.

      – Ognia – rozkazał Wieniawa.

      Wentyl wystrzelił. Gość z RPD stanął zdumiony, nie wierząc w to, co go spotkało. Przez ranę na piersi wyciekało z niego życie. Mimo że stał, był już martwy.

      Zdanowicz przestał się nim zajmować i przeniósł uwagę na kolejnych. Zdążył w samą porę. Jeden z najbliższych żołnierzy właśnie przymierzał się, aby cisnąć granatem. Nic z tego, przyjacielu. Czerwona plamka celownika spoczęła na czole rebelianta. Padł strzał. Człowiek zwiotczał, a granat upadł pod jego nogi i detonował sekundę później. Kolejny do statystyki.

      Wkrótce na przedpolu zwijało się kilka ciał. Reszta atakujących poszukała osłony i teraz pruła w stronę Polaków długimi seriami, zupełnie nie licząc się z amunicją. Dwóch nie wytrzymało nadmiaru ciśnienia i uciekło. Nikt ich nie zatrzymywał.

      Wentyl wystrzelał magazynek i sięgnął po kolejny. Podniecone krzyki z dołu sprawiły, że wytężył słuch. Zdaje się, że buntownicy dostali posiłki. Kilkanaście nowych osób dołączyło do tych, które już zaległy u podstawy wzgórza.

      Strzelił, lecz trafił w pień. Bywa i tak. Wieniawa kosił przedpole, nie pozwalając wrogom wychylić głów. To głównie na nim skupiał się ogień rebeliantów. Za to major, jak przystało na zawodowca, trafiał cele sztuka po sztuce, z wprawą terminatora. W zaciętości wtórował mu Albin. Terkotały automaty. Na razie nikt z Polaków nie został