Władcy chaosu. Vladimir Wolff

Читать онлайн.
Название Władcy chaosu
Автор произведения Vladimir Wolff
Жанр Боевая фантастика
Серия WarBook
Издательство Боевая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788365904393



Скачать книгу

się ofiarą przemocy, bo jako biały na pewno zostanę napadnięty, ograbiony, a może i zabity.

      – I co zrobiłeś?

      – Przemyślałem sprawę od początku. – Słoń wypluł gumę i sięgnął po kolejną drażetkę. – Przestało mnie to rajcować.

      – Może nie należało się poddawać – zasugerował delikatnie Krzysiek.

      – Z tej podróży wróciłem jeszcze z czymś.

      – Nie chcesz chyba powiedzieć, że…

      – Pomyślałeś o HIV-ie? Nie, malaria. Przez dwa tygodnie leżałem w szpitalu. Miałem takie majaki, że ten najazd to mały pikuś. O mało nie wykorkowałem. Mówię ci, stary, wyjątkowy syf. Jak wyszedłem ze szpitala, nie bardzo wiedziałem, co chcę robić dalej. Właśnie wtedy w telewizji pojawiły się spoty zachęcające do wstąpienia do armii. Zgłosiłem się, przeszedłem testy i tyle.

      – O czym gadacie? – Robot zaczął znosić graty i układać je przy wyjściu.

      – O pogodzie. – Słoń spróbował spławić młodego.

      – To zabawne, bo ja myślałem, że o kobietach.

      – Widzisz, jak się można pomylić.

      Na drodze dojazdowej pojawił się autokar, wolno kołyszący się na wybojach.

      – To po nas. Zbierajcie się, żeby nie musieli na nas czekać.

      Drzwi autokaru rozsunęły się, a oni rozpoczęli załadunek. Połowa miejsc była wolna, bowiem kierowca nie zdążył jeszcze odwiedzić wszystkich posterunków i miejsc stacjonowania kompanii specjalnej.

      Wentyl poszedł do tyłu i usiadł w ostatnim rzędzie. Ruszyli bez dalszej zwłoki. Kołysanie sprawiło, że Krzyśkowi zachciało się spać. W końcu przyłożył głowę do szyby i przymknął oczy. Błoga chwila nie trwało jednak długo. Od bazy w Powidzu dzieliło ich jedynie dwadzieścia kilometrów. Przynajmniej raz odległość, jaką mieli do pokonania, nie była duża.

      W autokarze panowała cisza. Niewielu rozmawiało, a jeżeli już, to szeptem, tak żeby nie przeszkadzać kolegom. Przy wsiadaniu Wentyl dostrzegł wiele nowych twarzy. Stara ekipa wykruszyła się, co bolało najbardziej. Młodzi niewiele go obchodzili. Zdaje się, że dopadł go syndrom weterana. Nie chciał się z nimi zaprzyjaźniać, skoro niedługo przyjdzie się im żegnać. Wolał posłuchać muzyki, i to nie współczesnej, tylko klasyki – Bach, Mozart, nawet Chopin wydawali się ciekawsi od kretynów, którzy obecnie podskakiwali na scenie.

      33 Baza Lotnictwa Transportowego w Powidzu przechodziła przyśpieszoną modernizację. Wraki już sprzątnięto. Pewne zaskoczenie mógł budzić Boeing 777 oraz Gulfstream G650 stojące na płytach postojowych. Była też ciemnoszara CASA-295M – to chyba nią polecą – oraz Mi-8 i parę maszyn rolniczych PZL-106 Kruk i M18 Dromader.

      Tym ostatnim Wentyl przyjrzał się uważniej. Mechanicy i zbrojmistrze coś tam przy nich dłubali, nieopodal na mechanicznych podnośnikach czekały zasobniki z działkami. Pod skrzydłami montowano belki na uzbrojenie. Z tego, co widział, na niekierowane pociski rakietowe i bomby o małym wagomiarze. Paru spryciarzy pomyślało i oto są efekty. Skoro to samoloty do oprysku, to nadal będą opryskiwać, tyle że czym innym. Partyzantka pełną gębą, czemu nie. W ostatnim czasie zrobiło się popularne konstruowanie maszyn przeciwpartyzanckich, a Kruk i Dromader nadawały się do tego znakomicie. Jeżeli tylko za ich sterami usiądą odważni piloci, to takie maszyny sprawdzą się doskonale. Ciekawe, czy opancerzą kabinę, żeby dać lotnikom złudne poczucie bezpieczeństwa.

      Autokar zatrzymał się niedaleko transportowca i rozpoczął się wyładunek. Kapitan Góralczyk, dowódca kompanii, w towarzystwie Wieniawy kręcił się przy rampie załadunkowej. Z wnętrza maszyny wyładowywano właśnie skrzynie z amunicją i prowiantem. Komandosi trochę poczekają, zanim znajdą się na pokładzie.

      Przewidywania sprawdziły się co do joty. Wystartowali z czterdziestominutowym opóźnieniem. Na początku Zdanowicz zauważył towarzyszący im w przelocie jeden ze zmodyfikowanych Kruków. Skoro tak, to szykowała się walka. Góralczyk o tym wiedział, Wieniawa wiedział, teraz wiedział i on.

      Lot jak lot, nic istotnego się nie wydarzyło. Gładko wzbili się w powietrze na wysokość dwóch tysięcy metrów. Turbośmigłowe silniki buczały jednostajnym basem, ludzie spali, gadali bądź czytali. Po półtorej godziny znaleźli się w Nowym Targu. Tym razem standard przewozu był znacznie niższy – czekały na nich nie autokary, a stary 266. Stary, ale jary. W realiach poinwazyjnych te ciężarówki pozostaną w służbie jeszcze przez długie lata.

      Najgorsza była gęsta mżawka. Mimo że szybko przeszli z transportowca do podstawionych w pobliże wozów, żołnierze klęli bezustannie, co wywołało irytację Wieniawy, który choć często sam rzucał mięsem, prędko usadził malkontentów.

      – Niedzielne wojsko, kur… – Starszy sierżant splunął pod nogi, tocząc złym wzrokiem po przemoczonych szeregach. – Deszcz im przeszkadza. Mięczaki.

      Na koniec sam, bez pomocnej dłoni Zdanowicza, podciągnął się na platformę, usiadł na drewnianej ławce i nie wydał rozkazu opuszczenia brezentowej osłony.

      Na prawie pustej zakopiance hulał wiatr. Pomyśleć, że do niedawna była to jedna z najbardziej uczęszczanych tras w Polsce. Każdy kierowca, który nią niegdyś jechał, narzekał, że wąska, że kręta, że dobra była w epoce Gierka, ale nie dziś… Przebudowa pochłonęła miliardy, aż w końcu powstała droga spełniająca wszelkie oczekiwania. Długo się tym cudem nie nacieszono.

      Wentyl kiwał się na ławce, z jednej strony mając Słonia, a z drugiej Wieniawę. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Nastroje panowały raczej ponure, może za sprawą deszczu, który lał się już strugami. Pojawiły się opinie, że jeśli tak dalej pójdzie, skończy się powodzią. Zdanowicz nie uważał się bynajmniej za mięczaka, lecz cieszył się, że nie przyszło im jechać na przykład z Balic.

      Przynajmniej kwaterunek nie nastręczał problemów: wszystkie pensjonaty i hotele stały puste. Ale żeby nie było tak dobrze, trafili do równie pustej szkoły, gdzie już stacjonowała kompania miejscowej obrony terytorialnej. Tamci na parterze, oni na piętrze. Na razie obie grupy nie wchodziły sobie w drogę, a gdy przyjdzie odpowiednia pora, poznają się bliżej.

      Przynajmniej nie kazano im kimać na podłodze, niemniej rozstawione łóżka polowe przeraźliwie skrzypiały. Jedna sala – trzydziestu chłopa. Wyśpi się jak cholera. Dobrze, że sucho i za kołnierz nie pada, a humor poprawiła też micha ciepłego gulaszu z makaronem na przywitanie. Lepsze to niż mielonka.

      Część z nich od razu wyciągnęła się na leżankach, kilku pochłonęły karty, Robot kartkował Biblię. Nikt się go nie czepiał. Każdy ma swój sposób na stres. Kto wie co czeka ich jutro. ■

      ROZDZIAŁ TRZECI

      1:

      – Panowie, proszę o uwagę. – Ciepliński uciszył oficerów, podoficerów i przedstawiciela lokalnej administracji, którzy zgromadzili się w sali od geografii. Na tablicy rozwieszono największą z map Tatr i teraz generał z drewnianym wskaźnikiem w dłoni stał na podwyższeniu niczym nauczyciel, który zaczyna lekcję. – Jak się zapewne domyślacie, nie przysłano nas tu bez powodu. Mamy podstawy przypuszczać, że w niedużej odległości od granicy rozlokowały się grupy buntowników występujących przeciwko legalnym władzom w Bratysławie.

      Po sali rozszedł się szmer podnieconych głosów. Jak to tak? To na Słowacji był przewrót? Kiedy? Kto wystąpił i dlaczego?

      – Posłuchajcie. Sam niewiele wiem, choć mam powody przypuszczać, że naprzeciwko nas stacjonują oddziały z 1 Brygady Zmechanizowanej.