Klub niewiernych. Agnieszka Lingas-Łoniewska

Читать онлайн.
Название Klub niewiernych
Автор произведения Agnieszka Lingas-Łoniewska
Жанр Эротика, Секс
Серия
Издательство Эротика, Секс
Год выпуска 0
isbn 978-83-8147-169-5



Скачать книгу

nim zależało, nie chciała, żeby zostawił dla niej rodzinę. Potem okazało się, że i tak porzucił swoich bliskich, tyle że dla innej, więc swojego wyrzeczenia nie traktowała już jako czegoś chwalebnego, ale jako wyraz życiowej naiwności.

      A teraz powtarzała Piotrowi jakieś patetyczne teksty, że w miłości trzeba być egoistą i nie oglądać się na szczęście innych, a skupiać się na sobie i swoich potrzebach, realizując je wbrew wszystkim przeszkodom i ograniczeniom.

      Początkowo uznawał te słowa za formę jej autoterapii, próbę „wygadania się”. Potakiwał, zdobył się na jakieś luźne komentarze. Teraz jednak skłonny był myśleć, że robiła to celowo, ujawniając w ten sposób pośrednio swoje zamiary względem niego, a zarazem starając się wybadać jego reakcję na wiadomość, że ona oczekuje czegoś więcej.

      Wyszedł z jej mieszkania i skierował się w stronę parkingu.

      Seks był udany, ale czuł się struty. Może powinien dać sobie spokój z Dominiką, skoro zacierała granice, zapominała o podstawie tego układu. Wcale nie zamierzał się z nią wiązać.

      Wcale nie zamierzał porzucać Justyny.

      Po prostu chciał się trochę zabawić. Wierzył, że mu się to należało.

      ***

      Po śmierci ojca, wojskowego, był wychowywany żelazną ręką przez matkę, która ofiarowała mu dużo miłości i poświęcenia, ale miała też swoje wymagania, w tym oczekiwanie bezwzględnego posłuszeństwa i podporządkowania syna.

      Wymarzyła sobie, żeby poszedł do jednego z najlepszych liceów w Polsce, a potem na studia medyczne, oczywiście dla jego dobra, więc zrobił to, wbrew sobie, bo nie czuł się szczególnie uzdolniony w tym kierunku. Tyle że zamiast zostać upragnionym przez matkę chirurgiem, został „jedynie” laryngologiem. Ale i tak nie kryła dumy. A on uczył się i studiował tak ciężko, w dodatku trzymany pod kloszem przez matkę wspieraną przez przemądrzałą siostrę, że zapomniał o zwykłym życiu, używkach, przyjemnościach, łajdactwach. Jego życie było szare, toczyło się monotonnym rytmem.

      Chociaż był przystojny, odstraszał dziewczyny swoimi kompleksami, sztywną gadką, powściągliwym zachowaniem i przesadnymi wymaganiami. Kiedy poznał Justynę, wydała mu się kobietą, którą trzeba się zaopiekować, a nie taką, która chciałaby zaopiekować się nim. I od razu poczuł się lepiej. Wreszcie mógł realizować męskie powołanie, a nie dawać się ugniatać w kobiecych rękach jak plastelina, której nadaje się dowolny kształt.

      Poza tym Justyna była wycofana, czuła się gorsza, bo pochodziła z biedniejszej, a w dodatku – było nie było patologicznej – rodziny. Z ulgą zdjął gorset oczekiwań, jaki nakładała na niego matka. Nie chciał i nie zamierzał – więcej: uważał, że nie powinien – już nikomu niczego udowadniać. Może oprócz tego, że chciał i potrafił być sobą i że było w nim coś atrakcyjnego, co naprawdę mogło pociągać i pozwalało zatrzymać kobietę na dłużej.

      Justyna była w stanie się przed nim otworzyć, bezpretensjonalną szczerością szybko zdobyła jego zaufanie i serce. Z jednej strony wycofana, z drugiej, kiedy już zebrała się na odwagę, uczciwa i bezpośrednia w wyrażaniu emocji. Pokochał ją, jak nie kochał wcześniej żadnej kobiety, i poczuł, że jest to osoba, z którą może spędzić resztę życia. Ale zwlekał z oświadczynami, bo wciąż bał się reakcji matki.

      A pani Urszuli nic się w Justynie nie podobało – uważała, że zakręciła się przy nim, żeby ułożyć sobie życie, że Piotr powinien znaleźć sobie „lepszą partię”. Nie obchodziło jej, że ci dwoje się kochali, snuli plany i wydawali się ze sobą szczęśliwi. Dla niej Justyna była fałszywa – udawała, żeby owinąć sobie jej syna wokół palca. W sukurs matce przyszła Beata, która sama była starą panną pracującą w bibliotece i dorabiającą zleceniami w branży wydawniczej. Obie liczyły na to, że związek ten nie przetrwa okresu narzeczeństwa.

      Ale przeliczyły się, bo Piotr postawił na swoim. Pani Urszula bardzo to odchorowała. Nawet na ślubie i weselu nie potrafiła się powstrzymać przed aplikowaniem toksyn państwu młodym.

      Nie zrezygnowała również potem. Ostatnio poszło o dziecko. Piotra to zaskoczyło. Oczekiwał, że matka raczej będzie trzymać kciuki za rozpad jego małżeństwa z nielubianą przez siebie synową niż oczekiwać potomka, który scementuje związek. A oni z Justyną, na razie, do odwołania, dziecka nie planowali i byli co do tego dość zgodni. Pani Urszula nie posiadała się z oburzenia, kiedy jej syn któregoś dnia po prostu jej to zakomunikował. Potem, żeby udobruchać matkę, wycofał się z tego stwierdzenia, łagodząc jego wymowę fałszywą, zupełnie nieprzekonującą zapowiedzią, że już w przyszłym roku będą chcieli zostać rodzicami.

      ***

      A potem trafił się ten cholerny wyjazd służbowy. Po kilku drinkach w hotelowym barze atmosfera się rozluźniła. Patrycja zajmowała pokój na tym samym piętrze co on. Wrócili do siebie, ale chwilę potem usłyszał pukanie do drzwi. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, ale nie potrafił się jej oprzeć i okazał słabość.

      Seks z żoną bywał lepszy lub gorszy, ale nie było w nim już niczego, co mogłoby go zaskoczyć. Tutaj stała przed nim właściwie obca kobieta, teren nieznany, który pozwalał mu przeżyć przygodę, stać się odkrywcą i zdobywcą jednocześnie. Kobieta zamężna, czego świadomość miała mu pomóc z jednej strony zwalczyć w sobie poczucie winy, z drugiej zaś wydawała się na swój sposób podniecająca.

      Patrycja pozwalała mu na wiele, sama czerpała z tego wielką przyjemność, a jednocześnie wykazywała się inicjatywą i… pomysłowością. To, co tego wieczoru odbyło się w jego pokoju, śmiało można uznać za maraton seksualny, z krótkimi przerwami na regenerację. Byli tak wyczerpani, że oboje pogrążyli się w błogim śnie, a rano obudzili się zbyt późno, żeby zdążyć na śniadanie. Spóźnili się także na konferencję, przerywając czyjąś prelekcję. Weszli razem, co nie umknęło uwadze niektórych. Pojawiły się zjadliwe uśmieszki. Na pewno się wtedy zaczerwienił. A trochę później, kiedy profesor Garkiewicz opowiadał o migdałkach, do niego powoli dochodziło, że zdradził żonę i zawiódł jej zaufanie. Obiecał sobie, że to pierwszy i ostatni raz. Że wykasuje Patrycję z telefonu i pamięci.

      Jednak obietnicy nie dotrzymał. Znowu zachował się nie tylko nielojalnie, ale i nieprofesjonalnie, tym razem ryzykując jeszcze więcej, bo nawiązał przelotny romans z jedną z pacjentek. Po kilku spotkaniach dała mu do zrozumienia, że to koniec, że chce wrócić do męża, z którym pozostawała wówczas w separacji.

      Ten drugi incydent uświadomił mu pewną bolesną prawdę.

      – Wiesz – powiedział kiedyś w rozmowie ze swoim serdecznym przyjacielem Staszkiem – to niesprawiedliwe. Ktoś bawi się życiem, posuwa panienki, sięga po używki, a potem, jak już mu się to wszystko znudzi, pobożnieje, zakłada rodzinę, staje się wzorowym mężem i ojcem. I wszyscy przechodzą do porządku dziennego nad jego przeszłością. A ktoś taki jak ja, wychowywany pod kloszem, ciągle przejęty nauką i ocenami, stroniący od złego towarzystwa i złych nawyków, zakłada rodzinę i… nagle uświadamia sobie, że nigdy tak naprawdę nie żył. Że się nie wyszalał. Najpierw wraz z tą świadomością przychodzi przekonanie, że będzie się musiał z tym pogodzić. Że jego czas minął. Ale potem odzywa się w nim przekora buntownika. I zadaje sobie pytanie, czy naprawdę ma się znowu poddać rygorowi? Dlaczego innym było wolno wcześniej, a jemu nie wolno teraz? Gdzie tu równowaga? Tak, prędzej czy później dogania człowieka potrzeba robienia rzeczy, nazwijmy to, poza schematem… Potrzeba, której trzeba ulec – dla zdrowia psychicznego.

      No i odezwał się w nim poszukiwacz erotycznych przygód, łowca okazji i koneser kobiecych ciał.

      A potem usłyszał o czacie Klub Niewiernych, który szybko stał