Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Читать онлайн.
Название Przekleństwo nieśmiertelności
Автор произведения Marek Dobies
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-947286-1-8



Скачать книгу

cię z kraju. Jutro mój dziadek przyśle po nas samochód. Będziesz mógł schronić się w jego bawarskiej posiadłości. Dziadek był dużym przedsiębiorcą, ale wycofał się już z interesu. Osiadł na wsi, gdzie wiedzie spokojne życie emeryta. Chętnie udzieli ci gościny na jakiś czas.

      – O jakim czasie mówimy?

      – Dwa tygodnie, góra miesiąc… Zobaczymy jak sprawy się potoczą.

      – Niech tak będzie… – zgodził się z westchnieniem ni to ulgi, ni rezygnacji. – Jesteś zbyt zmęczona, żeby zadręczać cię dalszymi pytaniami. Na razie zadowolę się tym, co mi powiedziałaś. Wiedz tylko, że zaufałem ci i mam nadzieję, że nie będę tego żałował.

      – Same słowa i tak cię nie przekonają, więc po prostu zaczekaj na czyny, a zobaczysz, że mam dobre intencje… Teraz muszę na chwilę wyjść. Zrobię zakupy na drogę.

      Dopiła kawę, poderwała się z sofy, przemaszerowała przed nim, ukazując zgrabne nogi między połami szlafroka i zamknęła za sobą drzwi garderoby obok sypialni.

      Gdy wyszła z domu, Jakub skorzystał z jej telefonu i zadzwonił do syna.

      – No, nareszcie się odzywasz! – zniecierpliwił się Ludwik. – Gdzieś ty się podziewał?!

      – Wdałem się w pewną nieciekawą sprawę – rzekł Fitowski mętnie. – Długo by opowiadać… Przyjdzie czas, to dowiesz się wszystkiego. Dzwonię tylko, żeby ci powiedzieć, że nic mi nie jest. I że przez parę tygodni będę za granicą. Nie martw się o mnie i nie wierz w żadne informacje, jakie na mój temat usłyszysz…

      – Co? – przerwał mu syn. – Jakie informacje?! Co się dzieje?!

      – Nie ma powodu do niepokoju. Na razie nic więcej nie mogę ci powiedzieć.

      – Za to ja mam dla ciebie wiadomość. Od trzech dni bezskutecznie próbuję się z tobą skontaktować. Już nawet wybierałem się do ciebie. Pomyślałem, wpadnę tak bez zapowiedzi, może akurat cię zastanę… Dostałem powiadomienie z serwisu genealogicznego „Krewniacy”, że ktoś z naszej rodziny pilnie szuka z tobą kontaktu. Niejaki Maxime. Maxime de Fitte… Kojarzysz go?

      – Był w naszej rodzinie ktoś o tym imieniu… Pradziadek? Nie, nie pradziadek, może kuzyn ojca… Nie mogę teraz zebrać myśli, mam inne sprawy na głowie.

      – No więc dałem mu twój adres. Chyba nie masz mi tego za złe…? Wkrótce zamierza przyjechać do Polski, bo ma do ciebie jakąś ważną sprawę. Nie wiem, może chodzi o spadek?… To był tylko mail, niczego nie wyjaśniał.

      – W porządku… Nic się nie stało. A mnie i tak jakiś czas w domu nie będzie.

      – To zadzwoń, jak wrócisz.

      – Zadzwonię… Możesz czasem wpaść do mojego mieszkania i podlać kwiaty.

      – Jasne. Będę tam zaglądał pod twoją nieobecność.

      – A jak Basia? – zapytał bez wielkiego zainteresowania o synową, żeby tylko zakończyć jakoś tę rozmowę.

      – W porządku.

      – To dobrze… W takim razie, do zobaczenia za parę tygodni.

      – Uważaj na siebie.

      – Będę. Jak zawsze.

      Marta wróciła po półgodzinie. Plastikową torbę z zakupami postawiła pod drzwiami lodówki, i tak już, zdaniem Jakuba, nieźle zaopatrzonej. Zrzuciła płaszcz, powiesiła go w szafie, i twierdząc, że dopadł ją kryzys, położyła się na sofie przed włączonym telewizorem. Fitowski zniknął w kuchni. Rozpakował zakupy i usiadł przy kuchennym stole. Nie chciał jej przeszkadzać czy krępować swoją obecnością. Wziął bułkę, rozerwał ją na pół i jadł powoli, w zamyśleniu przeżuwając dokładnie każdy kęs. Potem zgarnął okruszki na dłoń, wrzucił do kosza pod zlewem i przystanął przed oknem. Zapatrzył się na ulicę, na ludzi spacerujących równiutkim chodnikiem, dzieci bawiące się na placu zabaw, na okna sąsiednich, nowoczesnych budynków. Cieszył go widok piękniejących miast w tym kraju, w którym od lat widywał tylko ruiny, zaniedbanie i nieporządek. Zaczynał wreszcie czuć się tutaj „u siebie”. Pomyślał też, że dawno pokój na tak długo nie zagościł w Europie, więc może te maluchy na huśtawce nigdy nie będą musiały iść na wojnę, a starcy będą mogli w spokoju dożyć swoich dni. Z wiekiem nabrał dystansu do ludzi i pochłaniających ich codziennych spraw. Był ponad nimi, doszukując się w ludzkich losach historycznych prawidłowości, powtarzalności zdarzeń, harmonii lub dysonansu. Tworzył na swój użytek prostą historiozofię.

      Kiedy zajrzał do salonu, Marta spała. Zdjął swoje nowiutkie buty i marynarkę, usiadł w fotelu, zerkając na ekran mocno ściszonego telewizora. Program informacyjny nie zaciekawił go. Trzymając marynarkę na kolanach, pogładził tkaninę. Wysokoskrętna wełna – pomyślał. Kiedyś takiej nie było. Gdy on, prawie sto lat temu handlował materiałami garniturowymi od Johna Hardy’ego, tweedami Dugdale Bros czy H. Lesser and Sons, nie miały tej lekkości co współczesne tkaniny. Za to wykonanie pozostawia sporo do życzenia – przemknęło mu przez głowę, gdy oglądał obszycie podarowanej mu jednorzędówki.

      Zawiesił marynarkę na oparciu fotela. W skarpetach podreptał ponownie do kuchni. Postanowił przygotować posiłek dla siebie i swojej gospodyni. Kilka kromek krojonego chleba posmarował masłem, położył na nie po plasterku szynki i żółtego sera, ozdobił krążkami rzodkiewki. W jednej z wiszących szafek znalazł kieliszki. Z półki z winami wybrał trzyletnie barolo i otworzył butelkę. Ustawił jedzenie na ławie, a potem wrócił na fotel, włożył marynarkę i czekał, aż Marta się obudzi. Nalał sobie kieliszek wina. Popijał je drobnymi łykami, czując jak cierpki, odrobinę garbnikowy posmak trunku budzi jego apetyt. Z poczuciem pewnej niestosowności tej sytuacji, przyglądał się śpiącej lekarce. Popatrywał na jej spokojną twarz, łagodne unoszenie się i opadanie piersi pod różową bluzką, sam odrobinę już senny. Od bardzo dawna nie miał kobiety. Ostatnią żonę, matkę Ludwika, pochował czternaście lat temu. Ale, choć nie brakowało mu okazji, jakoś nie mógł zdecydować się na związek. Każdy z tych, które miał za sobą kojarzył mu się tylko z nieuchronną stratą i cierpieniem. Był wciąż młody i energiczny, niezależny finansowo, i samotny. Co miesiąc odbierał francuską emeryturę, która wystarczała mu na życie, a w razie potrzeby mógł sięgnąć po zainwestowane i ulokowane w bankach pieniądze. Przez półtora wieku można przepuścić fortunę, ale można też  dorobić się sporego majątku. Jakub, będąc pierworodnym synem, często myślał o przyszłości. Rodzinna legenda głosiła, że właśnie pierworodnych czeka długie życie, więc dbał, by w przyszłości niczego mu nie brakowało. Nawet wojna, choć doprowadziła do upadku firmy, która dawała mu i satysfakcję, i niezły dochód, nie zrobiła z niego nędzarza.

      Marta Fliegel poruszyła się, jakby ożyła pod wpływem jego spojrzenia. Otworzyła oczy, siadła i machinalnie poprawiła włosy.

      – Długo spałam?

      – Ze dwie godziny.

      – O, widzę, że ktoś się o mnie troszczy! – uśmiechnęła się na widok posiłku.

      – Niestety, nie mam talentu kulinarnego.

      – Ja też nie bardzo radzę sobie w kuchni – przyznała.

      Nalał jej wina.

      – Poczęstuj się, proszę. – Usiadł obok niej na sofie i podsunął talerzyk.

      – Za twoją wolność! – wzniosła toast.

      Wydał mu się co najmniej przedwczesny, ale spełnił go, powstrzymując się od komentarza.

      Zjedli w milczeniu, zerkając na obraz w telewizorze.

      – Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do całej tej techniki – westchnął. – Za dużo w tym wszystkim przycisków,