Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Читать онлайн.
Название Oko Dajana. Pingpongista
Автор произведения Józef Hen
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-819-5



Скачать книгу

pocieszyłem ją.

      – Czy Paweł musi chodzić do kina? – zastanawiała się.

      Krzyknąłem:

      – Musi! Będzie chodził! Będzie!

      Oparłem się o półkę z książkami, bo pokój się zakołysał i sufit nagle się ku mnie przechylił. Henryka spytała:

      – A jak sobie radzą inni? Ci, którzy zarabiają poniżej normy statystycznej?

      Wciąż opierałem się o półkę. Spokój, nie wolno ci krzyczeć, upominałem siebie. Starałem się myśleć i mówić flegmatycznie.

      – To jest właśnie tajemnica – powiedziałem.

      Ołówek miał złamany gryfel. Znowu Paweł się do niego dobierał! Przez chwilę kipiała we mnie złość, ale uśmierzyłem ją w sobie, bo dobrze wiedziałem, że to złość niesprawiedliwa, że winna być skierowana w inną stronę. Zapamiętasz ten cytat, powiedziałem sobie – BLISKO JEST CZAS – zapamiętasz go bez notowania.

      Nazajutrz pojechałem tramwajem za miasto. Wcale nie miałem zamiaru zgłaszać się do tej szkoły, nie, panowie, nie ze mną sprawa; pomyślałem sobie tylko, że nie szkodzi na nią popatrzeć. Kiedy tramwaj zatoczył koło i zatrzymał się przed białym budynkiem stacyjnym, zdjąłem z głowy kapelusz i ostrożnie zszedłem na żwir torowiska. Zakołysało się pode mną, ale tylko na chwilę, rozkraczyłem się i kołysanie ustało. Przyjemnie tu, pomyślałem, wciągając w płuca świeże powietrze. Było cicho, pachniały lipy. Szedłem wąskim chodnikiem obok sadu, w którym unosiło się brzęczenie pszczół. Chciałem znów pochwalić ciszę i Opatrzność, która dębom dała żołędzie, a pszczołom miód, kiedy naraz rozległ się nieludzki wrzask, trzystu dzikich Zulusów odtańczyło taniec wojenny, misjonarze skowytali w kotłach, bito w tam-tamy, ujadały pistolety maszynowe, zdaje się, że i sputniki brały udział w tym sabacie, bo słychać było jakieś rytmiczne popiskiwanie. Zrozumiałem, że jestem w pobliżu szkoły i że mieszczą się w niej teraz półkolonie letnie.

      Ostatecznie, pomyślałem, patrząc na zmagające się zastępy, to nie muszą być moi uczniowie. Budynek szkolny, jasny, lekki, słoneczny, wyglądał wcale pociągająco, moje stare liceum nie mogło się z nim równać. Tylko te szkraby – strasznie to malutkie, chude, guzowate, wrzaskliwe a groźne. Bałem się, że zaraz któryś skoczy na mnie i wczepi mi się zębami w łydkę. Obchodząc dzieciarnię łukiem, ze wzrokiem utkwionym niby to obojętnie przed siebie, dotarłem szczęśliwie do wrót szkoły. Spociłem się trochę, ale spodnie miałem całe, a łydki niepogryzione. Cóż szkodzi zajść?, myślałem. Ostatecznie powinienem wiedzieć, co mi proponowano. I co mnie czeka.

      Miałem okazję porozmawiać z kierownikiem. Był to niski, młody i łysawy blondasek o czerwonej twarzy i zadartym nosie. Spod kolorowej koszulki z krótkimi rękawami wystawały muskularne, pokryte piegami ramiona. Musiał być nauczycielem gimnastyki, domyśliłem się. Sam lubił też poćwiczyć, jego gabinet przesycony był ciężkim i kwaśnym zapachem potu.

      Przedstawiwszy się, wyraziłem pomieszaną ze zdziwienia radość, że go mimo wakacji zastaję.

      – A gdzie ja miałbym się podziać? – Kierownik zaśmiał się i uderzył ciężką dłonią w biurko. – Trzeba pilnować tego, skąd chleb rośnie. Korzystam z wakacji, żeby coś dorobić. Widział pan chłopaków? To ja prowadzę te półkolonie. – Nagle zamilkł. Poczęstował mnie sportem i przez chwilę, milcząc, paliliśmy. – A pan doktor długo się nie zgłaszał – odezwał się z naganą w głosie.

      – Teraz też przyszedłem tylko się rozejrzeć.

      Blondasek pokiwał ze zrozumieniem głową.

      – Jasne! – wypalił. – Co tu się śpieszyć? Nie ma do czego. Zarobki żadne, a towarzystwo… – Pogardliwe machnięcie ręką. – Krugom hołota! Dzieci okropne.

      – Dzieci jak dzieci – zaprzeczyłem.

      Kierownik nie dawał za wygraną.

      – Tak się panu tylko zdaje. Tu mamy taką zbieraninę, że bez pasa ani przystąp. Pan jest doktor, polonista, dwanaście lat stażu, dobrze mówię? Bił pan kiedyś ucznia? Nie? To nie ma pan tu czego szukać. Ja leję. Jak ojciec żulik i alkoholik, a matka lepiej nie gadać, to jedyna obrona moja – lać. Całe szczęście, że ma się trochę krzepy. Jedno jest pewne: jak ja się pokażę między nimi, to się robi cisza jak makiem siał. Delikatnemu człowiekowi nie radziłbym. Była tu jedna koleżanka z wyższym wykształceniem, od razu się na niej poznali, słowa takie usłyszała, że wśród lekcji wybiegła z płaczem. Poprosiła o zwolnienie, dałem. To jest lud, panie doktorze, i obcych oni nie cierpią, a ja to co innego, ja sam jestem lud, znamy się na wylot i umiem z nimi postępować.

      – Lać?

      – Myśli pan, że mają o to do mnie pretensję? Jak ojciec jestem – powiedział, wykrzywiając usta w uśmiechu. – Ociec leją i ja leję, może nie? Sporta?

      – Dziękuję, dopalam.

      Kierownik spojrzał na mnie, zastanowił się, oczy mu nagle uciekły w głąb czaszki, szparka między powiekami zwęziła się, twarz przybrała chytry wyraz.

      – Rozumie się – zaskrzeczał – ja tutaj i wszyscy inni cieszymy się, że pan doktor będzie naszym kolegą. Jak to mówią, siła fachowa. Można przez to dźwignąć. Ale to pewne, że darmo pana tu nie zesłali. Musi i pan mieć swój felerek.

      – Nikt nie jest bez grzechu…

      – Grzech grzechowi nierówny. – Ton kierownika nagle zaostrzył się. – My tu wychowujemy najmłodsze pokolenie ludu i ponosimy odpowiedzialność. U nas na podskoki miejsca nie ma. Ja tu jestem od tego, żeby wszystko grało jak w szwajcarskim zegarku. Sporta? – spytał.

      – Nie, dziękuję.

      – Jak się co do tego dogadamy – powiedział – to reszta pójdzie jak po maśle. – Chwilę się zastanawiał. Ja tymczasem pomyślałem, że może należało przyjąć tego papierosa, żeby wykadzić dymem zapach bijący od jego spoconych ramion. – Coś jeszcze miałem powiedzieć – usiłował przypomnieć sobie, miętosząc wargę o wargę. – Aha. Na żadne premie, dodatki, wychowawstwa i tak dalej lepiej nie liczyć. Do tego mają pierwszeństwo starzy członkowie kolektywu.

      – Czyli że mam tu być kimś w rodzaju nowicjusza? – spytałem słodko.

      – Dla nas jest pan nowicjuszem – powiedział kierownik wyraźnie uradowany, że zrozumiałem, w czym rzecz. – Co robić, panie doktorze, co robić – mówił, rozkładając swoje muskularne ramiona.

      Powiedziałem mu, że jeszcze się zastanowię, i opuściłem jego gabinet. Kiedy znalazłem się na dziedzińcu, wydało mi się, że dzieciarnia wcale nie krzyczy tak przeraźliwie, jak ją o to przedtem posądzałem. Nikt nikogo nie gotował w kotle, jedna grupa grała w „nogę”, a druga, mniej liczna i bardziej cherlawa, w dwa ognie. Zauważyłem nawet jakąś sympatycznie uśmiechającą się smagłą buzię, a w niej dwoje lśniących czarnych oczu. Przyglądały mi się te oczęta z ciekawością, chociaż nie bez kpiny. Do tramwaju wracałem tą samą drogą, którą przyszedłem, wśród brzęczenia pszczół, w zapachu lip. Kiedy doszedłem do pętli, zaczął kropić deszcz i żwir torowiska namókł i pociemniał.

      Telewizor kupi od nas dozorca. Nie dla siebie, on ma lepszy, ale dla kumpla, który go wyreguluje i jeszcze na nim zarobi. Opowiedział, że w klatce schodowej sąsiedniego domu pojawił się dziwny napis. BLISKO JEST CZAS, napisał jakiś wariat. Opiekun, jak to zobaczył, to miał bąknąć, że „strachy na Lachy”, ale minę zrobił niewyraźną i poskarżył się, że jest bez urlopu. A potem oglądał