Ogniem i mieczem t.I. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Ogniem i mieczem t.I
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1550-1



Скачать книгу

Ale że to ludzki, dobry człek, trzymał je u siebie i nie publikował. Owóż Chmielnicki Barabasza na ucztę zaprosiwszy tu do Czehryna, do swego domu, spoił, potem posłał ludzi do jego futoru, którzy pisma i przywileje u żony podebrali — i z nimi umknął. Strach, by z nich jaka rebelia, jako była Ostranicowa, nie korzystała, bo repeto: że to człek straszny, a umknął nie wiadomo gdzie.

      Na to pan Skrzetuski:

      — A to lis! w pole mnie wywiódł. Toć ja jego tej nocy na stepie spotkałemi od arkana uwolniłem!

      Zaćwilichowski aż się za głowę porwał.

      — Na Boga, co wać powiadasz? Nie może to być!

      — Może być, kiedy było. Powiadał mi się pułkownikiem u księcia Daminika Zasławskiego i że do Kudaku, do pana Grodzickiego, od hetmana wielkiego jest posłany, alem już temu nie wierzył, gdyż nie wodą jechał, jeno się stepem przekradał.

      — To człek chytry jak Ulisses. I gdzieżeś go wać spotkał?

      — Nad Omelniczkiem, po prawej stronie Dnieprowej. Widno do Siczy jechał.

      — Kudak chciał minąć. Teraz intelligo. Ludzi siła było przy nim?

      — Było ze czterdziestu. Ale za późno przyjechali. Gdyby nie moi, byliby go słudzy starostki zdławili.

      — Czekajże waszmość. To jest ważna rzecz. Słudzy starostki, mówisz?

      — Tak sam powiadał.

      — Skądże starostka mógł wiedzieć, gdzie jego szukać, kiedy tu w mieście wszyscy głowy tracą nie wiedząc, gdzie się podział?

      — Tego i ja wiedzieć nie mogę. Może też Chmielnicki zełgał i zwykłych łotrzyków na sług starostki kreował, by swoje krzywdy tym mocniej afirmować.

      — Nie może to być. Ale to jest dziwna rzecz. Czy waszmość wie, że są listy hetmańskie przykazujące Chmielnickiego łapać i in fundo zadzierżyć?

      Namiestnik nie zdążył odpowiedzieć, bo w tej chwili wszedł do izby jakiś szlachcic z ogromnym hałasem. Drzwiami trzasnął raz i drugi, a spojrzawszy hardo po izbie zawołał:

      — Czołem waszmościom!

      Był to człek czterdziestoletni, niski, z twarzą zapalczywą, której to zapalczywości przydawały jeszcze bardziej oczy jakby śliwy na wierzchu głowy siedzące, bystre, ruchliwe — człek widocznie bardzo żywy, wichrowaty i do gniewu skory.

      — Czołem waszmościom! — powtórzył głośniej i ostrzej, gdy mu zrazu nie odpowiadano.

      — Czołem, czołem — ozwało się kilka głosów.

      Był to pan Czapliński, podstarości czehryński, sługa zaufany młodego pana chorążego Koniecpolskiego.

      W Czehrynie nie lubiono go, bo był zawadiaka wielki, pieniacz, prześladowca, ale miał niemniej wielkie plecy, przeto ten i ów z nim politykował.

      Zaćwilichowskiego jednego szanował, jak i wszyscy, dla jego powagi, cnoty i męstwa. Ujrzawszy go, wnet też zbliżył się ku niemu i skłoniwszy się dość dumnie Skrzetuskiemu zasiadł przy nich ze swoją lampką miodu.

      — Mości starostko — spytał Zaćwilichowski — czy wiesz, co się dzieje z Chmielnickim?

      — Wisi, mości chorąży, jakem Czapliński, wisi, a jeśli dotąd nie wisi, to będzie wisiał. Teraz, gdy są listy hetmańskie, niech jedno go dostanę w swoje ręce.

      To mówiąc, uderzył pięścią w stół, aż płyn rozlał się ze szklenic.

      — Nie wylewaj waćpan wina! — rzekł pan Skrzetuski.

      Zaćwilichowski przerwał:

      — A czy go wać dostaniesz! Przecie uciekł i nikt nie wie, gdzie jest?

      — Nikt nie wie? Ja wiem, jakem Czapliński! Waszmość, panie chorąży, znasz Chwedka. Owóż Chwedko jemu służy, ale i mnie. Będzie on Judaszem Chmielowi. Siła mówić. Wdał się Chwedko w komitywę z mołojcami Chmielnickiego. Człek sprytny. Wie o każdym kroku. Podjął się mi go dostawić żywym czy zmarłym i wyjechał w step równo przed Chmielnickim, wiedząc, gdzie ma go czekać!... A, didków syn przeklęty!

      To mówiąc znowu w stół uderzył.

      — Nie wylewaj waćpan wina! — powtórzył z przyciskiem pan Skrzetuski, który dziwną jakąś awersję uczuł do tego podstarościego od pierwszego spojrzenia.

      Szlachcic zaczerwienił się, błysnął swymi wypukłymi oczyma, sądząc, że mu dają okazję, i spojrzał zapalczywie na Skrzetuskiego, ale ujrzawszy na nim barwę Wiśniowieckich zmitygował się, gdyż jakkolwiek chorąży Koniecpolski wadził się wówczas z księciem, wszelako Czehryn zbyt był blisko Łubniów i niebezpiecznie było barwy książęcej nie uszanować.

      Książę też i ludzi dobierał takich, że każdy dwa razy pomyślał, nim z którym zadarł.

      — Więc to Chwedko podjął się waci Chmielnickiego dostawić? — pytał znów Zaćwilichowski.

      — Chwedko: I dostawi, jakem Czapliński.

      — A ja waci mówię, że nie dostawi: Chmielnicki zasadzki uszedł i na Sicz podążył, o czym trzeba pana krakowskiego dziś jeszcze zawiadomić. Z Chmielnickim nie ma żartów. Krótko mówiąc, lepszy on ma rozum, tęższą rękę i większe szczęście od waci, który zbyt się zapalasz. Chmielnicki odjechał bezpiecznie, powtarzam waci, a jeśli mnie nie wierzysz, to ci to ten kawaler powtórzy, który go wczoraj na stepie widział i zdrowym go pożegnał.

      — Nie może być! nie może być! — wrzeszczał targając się za czuprynę Czapliński.

      — I co większa — dodał Zaćwilichowski — to ten kawaler tu obecny sam go salwował i waścinych sług wygubił, w czym mimo listów hetmańskich nie jest winien, bo z Krymu z poselstwa wraca i o listach nie wiedział, a widząc człeka przez łotrzyków, jak sądził, w stepie oprymowanego, przyszedł mu z pomocą. O którym to wyratowaniu się Chmielnickiego wcześniej waci zawiadamiam, bo gotów cię z Zaporożcami w twojej ekonomii odwiedzić, a znać nie byłbyś mu rad bardzo. Nadtoś się z nim warcholił. Tfu, do licha!

      Zaćwilichowski nie lubił także Czaplińskiego.

      Czapliński zerwał się z miejsca i aż mu mowę ze złości odjęło; twarz tylko spąsowiała mu zupełnie, a oczy coraz bardziej na wierzch wyłaziły. Tak stojąc przed Skrzetuskim puszczał tylko urywane wyrazy:

      — Jak to! waść mimo listów hetmańskich!... Ja waści... ja waści...

      A pan Skrzetuski nie wstał nawet z ławy, jeno wsparłszy się na łokciu patrzył na podskakującego Czaplińskiego jak raróg na uwiązanego wróbla.

      — Czego się waść mnie czepiasz jak rzep psiego ogona? — spytał.

      — Ja waści do grodu ze sobą... Waść mimo listów... Ja waści Kozakami!...

      Krzyczał tak, że w izbie uciszyło się trochę. Obecni poczęli zwracać głowy w stronę Czaplińskiego. Szukał on okazji zawsze, bo taka była jego natura, robił burdy każdemu, kogo napotkał, ale to zastanowiło wszystkich, że teraz zaczął przy Zaćwilichowskim, którego jednego się obawiał, i że zaczął z żołnierzem noszącym barwę Wiśniowieckich.

      — Zamilknij no wasze — rzekł stary chorąży. — Ten kawaler jest ze mną.

      — Ja wa... wa... waści do grodu... w dyby! — wrzeszczał dalej Czapliński nie uważając już na nic i na nikogo.

      Teraz pan Skrzetuski podniósł się także całą wysokością swego wzrostu, ale nie wyjmował szabli z pochew, tylko jak ją miał spuszczoną nisko na rapciach, chwycił w środku i podsunął