Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia. Arnold Schwarzenegger

Читать онлайн.
Название Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia
Автор произведения Arnold Schwarzenegger
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-7885-037-3



Скачать книгу

coś. We wtorki, czwartki i soboty przychodziła kolej na barki, ramiona i przedramiona. Oczywiście łydki były w robocie codziennie, brzuch codziennie oprócz niedzieli, bo to dzień odpoczynku.

      Często na lunch albo obiad szliśmy do jednej z okolicznych knajpek ze szwedzkim bufetem. Dorastając w Europie, nigdy nie słyszałem o czymś takim jak szwedzki bufet. Koncepcja restauracji, w której możesz jeść, ile chcesz, byłaby tam nie do pojęcia. My, kulturyści, zaczynaliśmy od pięciu, sześciu, siedmiu jajek, po których przechodziliśmy do następnego stanowiska i pochłanialiśmy wszystkie pomidory i inne warzywa. Potem braliśmy steki, a później ryby. W czasopismach kulturystycznych pisano, że trzeba spożywać aminokwasy, ale jednocześnie ostrzegano, że należy uważać, bo aminokwasy w pewnych produktach nie są kompletne.

      – E tam – mówiliśmy – nie przejmujmy się tym, po prostu jedzmy wszystkie proteiny. Mamy jajka, ryby, wołowinę, indyka, ser. zjedzmy wszystko!

      Pomyślicie pewnie, że właściciele takich knajp w najlepszym razie liczyli nam więcej. Ale skąd, traktowali nas tak samo jak wszystkich innych klientów. To było tak, jakby Bóg stworzył restaurację dla kulturystów!

      W tych pierwszych miesiącach w Los Angeles wszystko szło mi jak z płatka, że aż trudno było w to uwierzyć. Kraksa samochodowa, nie licząc rany na udzie, nie miała żadnych poważnych konsekwencji. Zapaśnik walczący z krokodylami, który był właścicielem GTO, nawet okiem nie mrugnął, widząc zniszczenia. Pracował u dealera, mógł wybierać wśród używanych samochodów, i powiedział tylko: „Och, nie przejmuj się”. A nawet załatwił mi robotę. Ten dealer zajmował się także transportem używanych wozów, więc tamtej jesieni dorabiałem, sprowadzając samochody do Long Beach, a potem wjeżdżając nimi na frachtowiec, który płynął do Australii.

      Do siłowni zadzwoniono z kilku firm ubezpieczeniowych, żeby porozmawiać o szkodach, jakie odnieśli inni kierowcy, ale niewiele z tych rozmów rozumiałem, więc przekazywałem słuchawkę partnerowi od ćwiczeń. On wyjaśniał, że jestem w Ameryce od niedawna i nie mam pieniędzy, a wtedy taka firma rezygnowała z roszczeń. Jedynym traumatycznym skutkiem wypadku było to, że postanowiłem się ubezpieczyć. W Europie, oczywiście, wszyscy byli ubezpieczeni: studenci podpadali pod pewną kategorię, dzieci były ubezpieczone razem z rodzicami, osoby pracujące podlegały ubezpieczeniu pracowniczemu – nawet bezdomni mieli ubezpieczenie. Przerażała mnie myśl, że w Ameryce nie jestem ubezpieczony. Wciąż się martwiłem: A jeśli zachoruję, to co wtedy zrobię? Nie miałem pojęcia, że mogłem zgłosić się na pogotowie i uzyskać bezpłatną pomoc. A nawet gdybym o tym wiedział, nie chciałem jałmużny. Choć zajęło to sześć miesięcy, postarałem się oddać Billowi Drake’owi pieniądze, które zapłacił za moją wizytę u lekarza.

      Tak się złożyło, że Larry Scott, dawny Mister Olympia, który wycofał się z kulturystyki, jednak wciąż codziennie przychodził do siłowni, żeby ćwiczyć, pracował jako regionalny przedstawiciel dużej firmy ubezpieczeniowej.

      – Słyszałem, że chcesz się ubezpieczyć – powiedział do mnie.

      – Pomogę ci.

      Zaproponował mi polisę, która kosztowała dwadzieścia trzy dolary i sześćdziesiąt centów miesięcznie, plus dodatkowo pięć dolarów z tytułu inwalidztwa, co wydało mi się dużą sumą, bo od Weidera dostawałem tylko sześćdziesiąt pięć dolców tygodniowo. Ale zdecydowałem się na nią i byłem chyba jednym z nielicznych emigrantów w Los Angeles, którzy byli ubezpieczeni od kosztów leczenia.

      W okolicach Święta Dziękczynienia 1969 roku dostałem zaproszenie do udziału w grudniowych zawodach kulturystycznych i pokazach na Hawajach. Zapaśnik od krokodyli zamierzał pojechać na święta do domu i powiedział: „Uwielbiam Hawaje. Może pojadę z tobą, pokręcę się tam i potrenuję kilka dni, a potem stamtąd polecę do Australii?”.

      Spodobał mi się ten plan. Poza atrakcjami, takimi jak plaża i dziewczyny, Hawaje dawały możliwość poznania doktora Richarda You, lekarza sportowego amerykańskiej drużyny olimpijskiej, który tam praktykował, i odwiedzenia takich sław w podnoszeniu ciężarów, jak Tommy Kono, Timothy Leon i Harold Sakata „Oddjob” (którego miałem już okazję poznać w Monachium). Razem z kumplem poszliśmy do Joego Weidera i zapytaliśmy, czy zna organizatorów i co myśli o moim udziale w tamtejszym turnieju. Był za, i to zdecydowanie. Stwierdził, że przyda mi się takie doświadczenie i że pod presją zbliżających się zawodów będę trenował jeszcze ciężej.

      ROZDZIAŁ 6

      Leniwe dranie

      Joe Weider nazywał twardogłowych kulturystów leniwymi draniami. Z mojego doświadczenia wynika, że słusznie. Typowymi klientami Gold’s Gym byli faceci, którzy mieli pracę: robotnicy budowlani, gliniarze, zawodowi sportowcy, biznesmeni, handlowcy, a później także aktorzy. Natomiast kulturyści, z nielicznymi wyjątkami, byli leniwi. Wielu z nich nie pracowało. Woleli mieć sponsora i wylegiwać się na plaży. Mówili: „Hej, Joe, zafundujesz mi bilet lotniczy na zawody w Nowym Jorku?”, „Hej, Joe, wyznaczysz mi pensję, żebym mógł trenować w siłowni?”, „Hej, Joe, kupisz mi wóz?”. Gdy nie dostawali forsy, która według nich im się należała, wpadali we wściekłość. „Uważaj na Joego, słyszałem od nich. Ten skąpy skurwysyn nie dotrzymuje słowa”. Ja jednak widziałem to zupełnie inaczej. To prawda, że Joe nie lubił rozstawać się z pieniędzmi, ale pochodził z biednego środowiska i musiał walczyć o każdego centa. I nie rozumiałem, dlaczego miałby dawać forsę każdemu kulturyście, który wyciągał po nią łapę.

      Joe jak nikt potrafił przemówić do młodych wrażliwych chłopaków. Gdy jako piętnastolatek zainteresowałem się wydawanymi przez niego czasopismami, zastanawiałem się, jak stać się silnym, aby móc się bronić. Co mam zrobić, żeby mieć powodzenie u dziewczyn? Czym się zająć, żeby zarobić na godziwe życie? Joe wciągnął mnie w świat, w którym od razu poczułem się kimś wyjątkowym. Było to stare przesłanie Charlesa Atlasa: „Idź za moim przykładem, a nikt nie będzie ci sypał piaskiem w twarz. Od razu staniesz się wspaniałym facetem, będziesz podrywał dziewczyny i paradował po Venice Beach!”.

      Joe nadawał wszystkim czołowym kulturystom przydomki, jakby to byli superbohaterowie. Dave Draper, który trenował w Gold’s, został nazwany Blond Bomber – Blond Bombowiec. Widziałem go w filmie z udziałem Tony’ego Curtisa z 1967 roku Nie daj się usidlić. To jeszcze bardziej podziałało na moją wyobraźnię: oto następny kulturysta, który zagrał w filmie! W czasopismach Weidera publikowano zdjęcia Dave’a chodzącego z deską surfingową po plaży. Wyglądało to super. W tle widać było volkswagena dune buggy z odsłoniętymi kołami, który też wyglądał super. Dave’a otaczały patrzące na niego z podziwem piękne dziewczyny.

      Inne zdjęcia w magazynach ukazywały naukowców i techników w białych fartuchach podczas prac nad suplementami odżywczymi w klinice badawczej Weidera. „Klinika badawcza Weidera – mówiłem do siebie – to niewiarygodne!”. Były też fotografie samolotów z wymalowanym z boku wielkim napisem „Weider”. Wyobrażałem sobie przedsiębiorstwo na miarę General Motors, z flotą powietrzną rozwożącą po całym świecie sprzęt i produkty odżywcze Weidera. Artykuły w czasopiśmie, które tłumaczyli mi koledzy, też robiły na mnie wielkie wrażenie. Była w nich mowa o „muskułach rozsadzających ubrania”, o mięśniach naramiennych jak „kule armatnie” i klatkach piersiowych – jak „fortece”.

      A oto sześć lat później znalazłem się na Venice Beach, jak Dave Draper! I teraz to mnie towarzyszyły piękne dziewczyny, dune buggy i deska surfingowa. Oczywiście miałem już wtedy świadomość, że Weider kreuje fantastyczny świat – wieżowce, wyrastające wprawdzie z rzeczywistości, lecz sięgające chmur. Owszem, były deski surfingowe, ale kulturyści tak naprawdę nie uprawiali surfingu. Owszem, nie brakowało