Название | Niewierni |
---|---|
Автор произведения | Vincent V. Severski |
Жанр | Зарубежные детективы |
Серия | Czarna Seria |
Издательство | Зарубежные детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788382520866 |
– Ale to i tak dobrze! To też jacyś sojusznicy dżihadu! Powinni zabijać Żydów i Amerykanów. Jak dorosną, coś z tego zostanie. Przecież nasza walka trwa pokolenia. – Reakcja Raszida była mieszaniną naiwności i pozornej wnikliwości, czyli dokładnie tym, czego spodziewał się Karol.
– Zobaczymy, co będzie z Palestyną! Młoda Europa i świat solidaryzują się z Palestyńczykami, nie z nami…
– Nie sądzisz chyba, że nasi bracia w Palestynie, nawet jak powstanie niepodległe państwo, pogodzą się kiedykolwiek z istnieniem Izraela, tego amerykańskiego żandarma, psa niewiernego!
– Zobaczymy – powtórzył Karol.
Nie zamierzał szerzej komentować tej powszechnej w Bazie opinii, którą sam uważał za mało elastyczną, wiedząc, że Izraela długo nie będzie można pokonać, o ile w ogóle okaże się to potrzebne. Ale ani Raszid, ani Sajed nie byliby w stanie tego zrozumieć.
– Polacy mają swoje doświadczenie z islamem. – Karol zmienił temat. – Przez kilkaset lat walczyli z Turcją i Tatarami, ale to nie była wojna religijna… no… nie to było w niej najważniejsze… Chodziło o wpływy i panowanie, ekspansję Polski na Ukrainę, a Turcji na Europę. – Raszid zrobił minę, jakby usłyszał o tym po raz pierwszy, co z pewnością było prawdą. – W wojsku polskim też służyli muzułmanie i walczyli ze swoimi braćmi po drugiej stronie…
– Tatarzy to kto?
– Sunnici – wyjaśnił krótko Karol, bo Raszid miałby trudności ze zrozumieniem historii Mongolii i Chin. – Przed drugą wojną światową mieli nawet swoją kawalerię w Wojsku Polskim, a na czapkach półksiężyc…
– Ciekawe! – skomentował Raszid i zaczął upychać w ustach liście khatu. – Z Taizz… hm? – zachęcał niezobowiązująco, zachwalając jakość produktu.
Gdy skończył, wyciągnął się wygodnie na podłodze, podpierając ręką głowę. Nie wykazywał już zainteresowania polskimi Tatarami, skupiony w oczekiwaniu na bliski efekt działania khatu.
W zasadzie żucie tej rośliny powodowało rozluźnienie, pobudzenie i spadek apetytu, jednak w przypadku Raszida miało tylko ten pierwszy efekt. Karol, odkąd przeszedł na islam, nie przyjmował tej używki, bo uważał, podobnie zresztą jak Sajed, że jest to sprzeczne z Koranem. Podchodził jednak do tego tolerancyjnie, bo bez khatu Jemen po prostu by nie istniał.
Kiedyś zapytał profesora Ahmeda al-Husajna, jaki wpływ może mieć odwieczne narkotyzowanie się niemal całego społeczeństwa jemeńskiego na kształt kultury i sztuki, a szczególnie wiary. Profesor odpowiedział w sposób iście salomonowy: sztuka Jemenu, różnorodna, abstrakcyjna i czasami surrealistyczna, jest nieporównywalna z żadną inną, kultura – bogata i niepowtarzalna jak Wadi Hadramaut czy Sana, a wiara w Allaha gorąca i tak bezgraniczna, jak powinna być, choć niepozbawiona pogańskiej wolności. Takie, w jego swobodnej ocenie, mogłaby mieć skutki konsumpcja khatu, sam jednak, jak podkreślał, należał do tej niewielkiej części społeczeństwa, która zachowuje abstynencję, i to z powodów nie tylko religijnych, lecz także osobistych.
Karol często o nim myślał, bo każde jego słowo, które zapamiętał z tamtej rozmowy, tchnęło mądrością, ale przede wszystkim prostą prawdą, o którą nie jest łatwo w świecie islamu, a którą jeszcze trudniej przyjąć za swoją, by z przekonaniem za nią podążać. Dlatego profesor Ahmed al-Husajn, starszy od niego o czterdzieści lat nauczyciel historii i języka arabskiego, a nie żaden pobożny mułła czy mędrzec koraniczny, potrafił go przekonać do islamu, a właściwie otworzyć drzwi i pokazać, co jest po drugiej stronie.
Miał wrażenie, jakby to było dzisiaj, gdy szli razem promenadą nad Zatoką Adeńską, wzdłuż szerokiej piaszczystej plaży opodal uniwersytetu, a profesor opowiadał o poezji Kasima asz-Szabbiego. Zdążył wyrecytować słowa poety: „Gdy ludzie chcą żyć, los im da odpowiedź, znikną ciemności i spadną kajdany”, a ciężka ołowiana chmura zasłoniła słońce na błękitnym niebie i gwałtownie wyrzuciła z siebie strumień wody, jakby celowo chciała przerwać ich rozmowę. Ledwie zdążyli skryć się przy wejściu do pobliskiego baru, gdy natura z nową determinacją przybrała na sile i wokół nie było już nic poza ścianą wody i ogłuszającym hukiem ciężkich jak kamienie kropli bijących o plastikowe zadaszenie. Zamilkli oszołomieni bezwzględnością przyrody.
– Masz?! – Karol poczuł lekkie szarpnięcie za ramię. – Przywiozłeś? – Potrzebował chwili, by dojść do siebie. Wydawało mu się, że jeszcze śni, i nie mógł zrozumieć, dlaczego zamiast profesora widzi uśmiechniętego Sajeda.
Dopiero teraz dotarło do niego, że zasnął i został sam w mafradżu. Raszida nie było. Na zewnątrz zapadła już ciemność. Przez szeroko otwarte okno słychać było, jak na tarasie głośno dudni zwrotnikowy deszcz.
– Masz?
Ponowne pytanie Sajeda rozbudziło Karola ostatecznie.
– Mam.
– Dawaj!
Karol rozejrzał się wokół trochę nieprzytomnie, potrząsnął głową i dostrzegł swój plecak w drugim kącie pokoju. Wydawało mu się przez moment, że kiedy przyszedł, położył go w innym miejscu. Wyjął z plecaka płytę CD i wręczył ją Sajedowi.
– Raszid, dawaj radio! – krzyknął ten, zanim jeszcze dotknął płyty.
Wziął ją w obie dłonie i ze skupieniem zaczął przyglądać się okładce. Przez moment nie zwracał uwagi na otoczenie i zdawało się, jakby gdzieś odpłynął.
– Decca… dobra wytwórnia… taka sama okładka jak na filmie… – wymamrotał ni to do siebie, ni to do Karola i natychmiast krzyknął: – Raszid, gdzie to radio?!
Drzwi otworzyły się niemal w tym samym momencie i Raszid wniósł ogromne srebrne radio Sony – model, jaki można kupić tylko na suku w Dubaju.
Sajed rozpakował płytę i z nabożną czcią włożył ją do stacji CD. Raszid usiadł obok Karola. Deszcz na zewnątrz przestał padać, jakby posłuszny życzeniu Sajeda. Pokój wypełniły dźwięki ledwo słyszalnej muzyki. Z początku nieczytelne, rozpływające się, po minucie zaczęły nabierać wyrazistości. Pojawiło się drżenie arabskich smyczków. Raszid zamknął oczy i najpierw powoli, a po chwili coraz mocniej zaczął się kiwać w przód i w tył.
– To niesamowite! – rzucił po kilku minutach, gdy tylko umilkły dźwięki. – Czwórka to Chant! To najlepszy utwór na tej płycie, chociaż wszystko jest świetne. Dziękuję, Safir! – Uśmiechnął się i przytulił opakowanie CD do piersi jak dziecko misia.
– To prawda! Cała muzyka Zimmera do Helikoptera w ogniu jest niezwykła…
– Dlaczego to cię tak bierze, Sajed? – odezwał się Raszid. – Mało mamy własnej muzyki?
– Kiedyś to zrozumiesz, kuzynie. Widziałeś ten film?
– Widziałem. Amerykańska propaganda…
– To znaczy, że nie widziałeś! – przerwał mu ostro Sajed.
– Obraz i muzyka w tym wypadku to jedno dzieło, ale każde może też żyć oddzielnie – wtrącił pojednawczo Karol, bo zanosiło się na kłótnię między kuzynami, a wiedział dobrze, co o tym filmie sądzi Sajed.
– Zastanów się, Raszid, bo Safirowi nie muszę tego tłumaczyć, co by było, gdyby rangersi musieli walczyć w Sanie… albo nawet w Adenie.