Nieśmiertelni. Vincent V. Severski

Читать онлайн.
Название Nieśmiertelni
Автор произведения Vincent V. Severski
Жанр Зарубежные детективы
Серия Czarna Seria
Издательство Зарубежные детективы
Год выпуска 0
isbn 9788382520903



Скачать книгу

emocje ukryte w tonach i sztuka niespiesznie przebiła się przez twardy pancerz żołnierza specnazu. Czasami zbyt szybka jej percepcja powodowała u niego podenerwowanie, chwilami smutek, bywało, że agresję, ale prawie zawsze, ku jego zaskoczeniu, kończyło się na coraz to nowych przyjemnych doznaniach. Gala mówiła, że tak musi być, że to sztuka właśnie, i Jagan z nią nie dyskutował, bądź co bądź to ona studiowała malarstwo. Dziwne wydawało mu się jedynie, o czym Gali nie mówił, że wojna i walka, a najbardziej śmierć, choć nigdy nie zakłócały jego porządku wewnętrznego, wyzwalały w nim bardzo podobne przyjemne doznania.

      Najbardziej jednak lubił, gdy mówiła o nim, że sam jest dziełem sztuki, a właściwie natury, lub jednym i drugim, co samo w sobie nie może być owocem ziemskiej syntezy. Natura obdarzyła go wyjątkowo szczodrze antycznym marmurowym ciałem – mówiła czasami, siedząc na nim okrakiem – i zmysły łowcy, intuicję zwierzęcia, wrażliwość artysty, zegarek i miarkę w umyśle, a artysta Głogow – w dwugłowego orła przecudnej urody, chociaż Jagan uważał wciąż, że to smok.

      Po spotkaniu z gadającym kotem w Wilnie nie był już taki pewien, czy z jego intuicją i zmysłami jest tak dobrze, jak uważa Gala, czy też odezwała się w nim wtedy wrażliwość artysty, ale na wszelki wypadek nic jej o kocie nie powiedział, bo bardzo lubił, jak siedziała na nim okrakiem i mówiła o sztuce.

      Cyrk kochał od dziecka, jak każdy, ale dopiero Gala ukazała mu z całą mocą, że to sztuka, chociaż sama cyrku nie lubiła. Wszystko może być piękne – mówiła i udowadniała to z niezwykłą łatwością.

      Więc Jagan na sztuce cyrkowej nie oszczędzał, kupił bilet za trzy tysiące rubli i od dwóch godzin kręcił się, zniecierpliwiony, po bogato ozdobionym różnokolorowymi lampionami bulwarze Cwietnym, między Sadową-Suchariewską a placem Trubnym.

      O dziewiętnastej rozpoczynało się przedstawienie w Cyrku Nikulina, na które czekał od dawna. Miejsce wykupione miał w pierwszym rzędzie, bo nie znosił, kiedy mu ktoś zasłaniał arenę i zakłócał bezpośredni kontakt z artystami. Wyjątkowo denerwowały go hałaśliwe i wiercące się nieustannie dzieci, które nie rozumiały powagi wydarzenia, reagując spontanicznie i naiwnie.

      Tego dnia Jagan był wyjątkowo podniecony, bo wystąpić miała grupa z Kubania z kaukaską dżygitówką i udmurccy akrobaci Sokołowa. Właśnie te pokazy uwielbiał najbardziej, szczególnie dżygitówkę.

      W Moskwie wieczorem było dwadzieścia pięć stopni mrozu i bardzo sucho. Jagan, z gołą głową, bez rękawiczek i bez szalika, już cztery razy zawrócił pod kolumną pamięci poległych żołnierzy OMON na placu Trubnym. Za każdym razem, kiedy dochodził do tego miejsca, zatrzymywał się w postawie zasadniczej, ani trochę mniej zasadniczej niż na placu Czerwonym, i przepisowo salutował.

      Za dwadzieścia jeden siódma, czyli dokładnie tak, jak zaplanował, zbliżył się do kolumny, by zasalutować ostatni, piąty raz i udać się wprost do oddalonego o dwieście dwadzieścia trzy metry cyrku wielkiego Jurija Nikulina, który tak pięknie zagrał w Kaukaskiej brance. Jagan nie miał wątpliwości, że Kaukaz już nigdy nie będzie taki piękny i sielski jak na tym filmie, ale uważał, że przynajmniej trzeba dążyć do przywrócenia tego stanu, nawet jeżeli ma to być robione przy użyciu AK-47 czy śmigłowca szturmowego Mi-24.

      Opuścił rękę z wyciągniętą sztywno dłonią, delikatnie dotknął nogi i obrócił się na pięcie. Odszedł ledwie kilkanaście metrów od kolumny, kiedy drogę zastąpił mu potężny, wysoki chłopak w sobolowej uszatce mocno przesuniętej na bok, rozpiętym kożuszku i z piwem w dłoni. Zatrzymał się przed nim, wyprostował i zasalutował, najwyraźniej parodiując Jagana. W tym samym momencie gdzieś z boku buchnął gromki mieszany, damsko-męski śmiech i Jagan dostrzegł grupę młodych ludzi, którzy na jego spojrzenie również zasalutowali, wznosząc puszki z piwem i wołając do swojego bohatera:

      – Brawo, Igor… Zuch… Baczność, żołnierzyku!

      Piwo na takim mrozie musi być wstrętne… szczególnie importowane – pomyślał Jagan, patrząc na puszkę heinekena w dłoni Igora. Najzimniejsze piwo nie powinno mieć mniej niż dwa… no, trzy stopnie, ale na takim mrozie… rosyjska wódka to co innego, to bym zrozumiał.

      I nie wyjmując rąk z kieszeni, prostym kopnięciem doljo czagi w lewą stronę uszatki przerwał śmiech chłopaka. Ten nie zdążył nawet przewrócić oczami, otworzył jedynie szeroko usta i zwalił się pionowo w dół jak podcięty wybuchem komin.

      – Nie pij piwa na mrozie, chujozo śmierdząca, bo ci ta psia morda przymarznie do puszki – powiedział Jagan i spokojnie ruszył do cyrku na przedstawienie.

      Ach… – westchnął głęboko. Dzisiaj kubańscy Kozacy, kurde – pomyślał z radością i przyspieszył kroku.

      To był wieczór! Jagan stał kilka minut i bił brawo tak mocno, że jeszcze w metrze nie mógł się trzymać poręczy. Wielokrotnie podrywał publiczność do aplauzu, a po dżygitówce na drugi bis po raz pierwszy w życiu miał łzy w oczach. Poczuł wyraźnie, że smok też jest wzruszony. Sztuka ma ogromną moc, prawie jak rosyjska armia – skonstatował z niewyraźnym przekonaniem i wytarł nos wierzchem dłoni, chociaż w kieszeni miał chusteczki.

      W nocnym sklepie pod domem kupił butelkę wódki Cossack, sok pomidorowy i na jutro napój energetyzujący Russian Power. Wjechał na dziewiąte piętro, rzucił wszystko w przedpokoju na podłogę i ledwo dobiegł do toalety. Od jakiegoś czasu nie oblewał już bram w Moskwie ani parków jak wszyscy inni. Uważał bowiem, że Rosja to ziemia święta, w której leżą pokolenia bohaterów, dlatego potrafił donieść mocz do domu albo znaleźć jakąś toaletę w mieście. Na wypadek jednak gdyby sytuacja przybrała bardziej dramatyczny obrót, zawsze nosił przy sobie dwulitrowy plastikowy woreczek na mrożonki z zapięciem, jak przystało na żołnierza specnazu.

      – Żaden zapach nie pociągnie psa za człowiekiem tak jak szczyny… Uff… – Głośno wypuścił powietrze, otrzepał dokładnie i zapiął rozporek. – Choroszooo… – westchnął.

      Minęła północ, a jemu wcale nie chciało się spać. Siedział w kuchni oparty o ścianę, z wyciągniętymi nogami, w lewej ręce trzymał do połowy wypitą butelkę wódki, a w prawej pustą szklankę. Przed oczami wciąż miał pokaz szalonej dżygitówki kubańskich Kozaków.

      Koniki mają co prawda liche, ale jakie mądre i inteligentne… Bladź! Koń i człowiek razem przeciw wrogom – pomyślał. Ech… Rossija! I przyszło mu do głowy, żeby puścić piosenkę Koń zespołu Lube, ale znał już ją na pamięć i trochę mu się znudziła. A właściwie to człowiek i koń… powinno się mówić – poprawił się.

      Poszedł do pokoju i przyniósł do kuchni swojego laptopa. Włączył i nim się zalogował, wlał sobie pół szklanki i wypił na bezdechu. Gdy wypuścił powietrze, laptop był już w sieci.

      – Światłowody, bladź… światłowody… szerokopasmowy internet. Ech… Rossija! Bladź! – mruczał pod nosem, szukając czegoś w Googlach. – No! Znalazłem! Ja bym nie znalazł?! No, teraz sprawdzian mały. – Był w doskonałym nastroju i nie bez powodu, bo miał za sobą wyjątkowo udany dzień. – Sześć, trzy, dwa, siedem, pięć, cztery, cztery – wyliczył z zamkniętymi oczami. – O! – Spojrzał, mrużąc oczy. – Pomyliłem się o dwie osoby. Tak… to razem będzie sto jedenasty raz – oznajmił na głos z zadowoleniem, uderzył palcem w klawisz Enter i stanął na środku kuchni, z rozłożonymi rękami i zamkniętymi oczami.

      Odczekał chwilę.

      Dynamicznie, przeciągle zaczęła trąbka w tonacji F-dur, pląsając lekko. Po chwili dołączyły do niej helikony i tuby, zupełnie niewinnie ciągnęły razem całkiem długo, równo, wyraźnie, jakby na coś czekały. Jagan słyszał każdą drżącą półnutę, każdy pusty interwał i choć nawet nie wiedział, co to klucz wiolinowy, to czuł motylki w brzuchu. Wkrótce, bez wielkiego zaskoczenia, przyłączyły