Dom numer pięć. Justyna Bednarek

Читать онлайн.
Название Dom numer pięć
Автор произведения Justyna Bednarek
Жанр Учебная литература
Серия
Издательство Учебная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308072530



Скачать книгу

ef="#fb3_img_img_37506685r6c60u5925s8b57p27cc906090a5.jpg" alt="Dom numer pięć"/>

      Spis treści

      Dom numer pięć

      Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA

      Redakcja: BARBARA GÓRSKA

      Korekta: JACEK BŁACH, EWELINA KOROSTYŃSKA, ANNA RUDNICKA

      Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ

      © Copyright by Justyna Bednarek

      Ilustracje i projekt okładki © by Anna Sędziwy

      © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2021

      ISBN 978-83-08-07253-0

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 619 27 70

      fax. (+48 12) 430 00 96

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Wszystko zaczęło się od tego, że Eryk schował mi okulary. Zapewne uważał, że to doskonały dowcip – bez nich prawie nic nie widzę, choć i w okularach nie mam sokolego wzroku. Delikatnie mówiąc. A to przecież takie zabawne, gdy człowiek zaczyna się o wszystko potykać i macać dookoła – może jednak trafi na te swoje szkła? Mam nadzieję, że słychać w moim głosie ironię…

      Zdarzyło się to po lekcji WF-u. Przez poprzednie lata było tak, że nauczyciele nie zmuszali mnie, bym wykonywał trudne ćwiczenia czy grał w koszykówkę. Wiedzieli, że mam słaby wzrok i po prostu mi odpuszczali. Ale nie pan Gliwiusz. On wszystko robił inaczej. Na przykład kazał mi biec na czas. Przy tej okazji przekonałem się, że jednak potrafię szybko przebierać nogami. Nie powiem, na mnie samym zrobiło to pewne wrażenie, ale pan Gliwiusz nie wyglądał ani na zaskoczonego, ani na zadowolonego.

      – Umiesz szybciej, stać cię na więcej! – powiedział.

      Nie odpuszczał też w grach zespołowych. Do tej pory, gdy ludzie z klasy grali w nogę czy w kosza, sami dobierali się w grupy. I tak już wypadało, że jedna grupa była wyraźnie mocniejsza od drugiej. W zasadzie niepotrzebne były mecze, każdy wynik dał się z góry przewidzieć. Eryk, rzecz jasna, należał do drużyny zwycięzców. Ja nie należałem do żadnej. Zwykle siadałem na ławce jako rezerwowy. Tej słabszej grupy, ma się rozumieć. Ale też czasem łaziłem bez celu po szkole. Nie buntowałem się. Po prostu tak się czasem dzieje, że ktoś się rodzi z chorymi oczami albo chorymi nogami. Nie ma sensu robić z tego szczególnej historii. Pan Gliwiusz najwyraźniej uważał inaczej. Po którejś lekcji dokonał nowego podziału na grupy według własnego uznania.

      – A ty dlaczego siedzisz na ławce? – zwrócił się wtedy do mnie. – Będziesz grał z nimi.

      I wskazał mi jedną z grup.

      – Ale ja… – zacząłem niepewnie. – Mam bardzo mocne okulary.

      – To świetnie – uśmiechnął się pan Gliwiusz. – Masz w takim razie szansę, żeby trafić do kosza.

      I tak wszedłem do gry. I to od razu: mieliśmy po lekcjach rozegrać mecz. Nie powiem, żebym był tak całkiem zielony, jeśli chodzi o koszykówkę. Zdarzało mi się grać dawniej, z tatą, gdy jeszcze lepiej widziałem… stare dzieje. Coś tam, w każdym razie, pamiętałem. Na przykład, że to było bardzo przyjemne. Pewnie dlatego – aż głupio mi o tym mówić, bo musiałem po prostu mieć fart – no więc pewnie dlatego w decydującym momencie trafiłem do kosza. Nasza drużyna – roboczo nazwana drużyną Rudych, bo grała z nami Majka, która ma rude loki – wygrała z drużyną Zielonych. Ta druga nazwa wzięła się od zielonej koszulki Eryka.

      – Rudzi górą! – zawołał pan Gliwiusz, a potem przybił mi piątkę.

      Byłem wniebowzięty. Wszyscy wyglądali na mocno zdziwionych i gratulowali mi rzutu. Oczywiście Eryk był wściekły. Tak wściekły, że od razu wiedziałem, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć.

      ***

      No więc okulary. Zanim opowiem o tym, co się wydarzyło po meczu, muszę się trochę cofnąć w czasie. Kiedy się urodziłem, moi rodzice byli bardzo szczęśliwi. Czekali na mnie piętnaście długich lat. Zaczęli już godzić się z myślą, że nigdy nie będą mieć dzieci, ale wtedy pojawiłem się ja. Gdy byłem młodszy, uwielbiałem, jak mama przed zaśnięciem opowiadała mi o naszym pierwszym spotkaniu.

      – Przed wyprawą do szpitala przyszła do mnie moja koleżanka fryzjerka, żebym ładnie wyglądała na powitanie najważniejszego członka rodziny – mówiła.

      – I zakręciła ci włosy? – pytałem zawsze.

      – I zakręciła mi włosy. Chciałam ci się podobać.

      – Podobałaś mi się od pierwszego wejrzenia – powtarzałem, a mama się śmiała.

      – Ty mi też, skarbie! Jak stąd do księżyca!

      Takie właśnie były te miłe początki, tylko że nie wszystko było ze mną całkiem w porządku. Dość szybko okazało się, że mam bardzo chore oczy i mojej choroby nie da się leczyć.

      – A będzie tylko gorzej i gorzej – powtarzał podczas każdej wizyty lekarz, dobierając kolejne, jeszcze mocniejsze okulary.

      Co tu gadać, nie wyglądało to różowo. Prawdę mówiąc – nie wyglądało wcale.

      Moja mama strasznie się tym przejmowała i popłakiwała w kuchni, myśląc, że tego nie widzę. No dobra – nie zawsze widziałem, ale całym sobą czułem, że mama płacze. Pewnego razu, gdy i mnie udzielił się jej smutek – bo tak na co dzień starałem się o tym nie myśleć – tata wziął mnie na bok i powiedział:

      – Wiesz, zwykle tak bywa, że u ludzi, którym szwankuje jeden ze zmysłów, lepiej rozwija się inny. Bardzo często niewidomi mają świetny słuch. I dotyk. Słyszałeś na pewno o takich piosenkarzach jak Andrea Bocelli, Ray Charles czy Stevie Wonder…

      – Phi – prychnąłem – starocie. Nikt tego już nie słucha.

      – No dobra – zgodził się tata – może i nie słucha dziś, ale kiedyś… kiedyś to był szał! Dwadzieścia lat temu wybraliśmy się z mamą na koncert Raya Charlesa i powiem ci, chłopie, że to było niesamowite przeżycie! A jak zaśpiewał Hit the road Jack…

      – Dobra, wierzę ci na słowo – przerwałem mu. – Tylko że ja nie mam dobrego słuchu. Za to lubię obrazy. Myślę obrazami, lubię sobie różne rzeczy wyobrażać. Mógłbym może rysować albo tworzyć grafiki komputerowe, ale nigdy się o tym nie przekonam, bo przecież nie ma ślepych malarzy. Tak jak nie ma głuchych kompozytorów.

      Tata poklepał mnie po ramieniu i już miał wyjść z pokoju, ale zmienił zdanie i usiadł obok mnie na łóżku.

      – Nie musi być tak, jak mówisz, o tych ślepych malarzach i głuchych kompozytorach. Taki Beethoven – przecież stracił słuch, a mimo to komponował. Kazał skrócić nogi swojego fortepianu, żeby podłoga drgała, kiedy grał. I wtedy te drgania przypominały mu dźwięki. Był też malarz, Degas. Na starość oślepł, więc zaczął rzeźbić. Tworzył obrazy palcami. Chodzi o to, czy dasz się powstrzymać, czy nie. Czy się poddasz, czy zawalczysz. Ja tam w ciebie, Piotrusiu, wierzę.

      ***

      Piotrusiu… Aż dostałem gęsiej skórki. Nie cierpiałem, kiedy mówili do mnie jak do małego dziecka. Wolałem: Piotrek, Piter albo Pepe. To ostatnie najbardziej. W szkole nazywali mnie czasem Kobra – ze względu na okrągłe okulary, które kiedyś nosiłem. Od dawna mam inny kształt oprawek, ale przezwisko zostało. Zresztą nie doskwiera mi ono bardzo. Kobra to groźny, jadowity wąż. I lepiej być groźnym, jadowitym wężem niż biednym, stojącym z boku ślepakiem, nad którym każdy się lituje.