Название | Bóg Imperator Diuny |
---|---|
Автор произведения | Frank Herbert |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | s-f |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381887786 |
– Mój agent będzie nadal obserwował jej nowych towarzyszy, Panie – powiedział marszałek dworu. – Nie podobają mi się.
– Jej towarzysze? Sam miałem takich dawno temu.
– Buntowników, Panie? Ty? – Moneo był szczerze zdziwiony.
– Czyż nie okazałem się przyjacielem buntu?
– Ale, Panie…
– Aberracje były w naszej przeszłości częstsze, niż mógłbyś przypuszczać!
– Tak, Panie? – Moneo był zmieszany, ale i zaciekawiony. Wiedział, że po śmierci kolejnego Duncana Bóg Imperator robi się niekiedy gadatliwy. – Musiałeś widzieć wiele buntów, Panie.
Na te słowa Leto mimowolnie pogrążył się we wspomnieniach.
– Aaach, Moneo – mruknął. – W moich podróżach po labiryntach pamięci przodków widziałem bez liku miejsc i zdarzeń, których nie chcę już nigdy znów zobaczyć.
– Mogę sobie wyobrazić twoje wewnętrzne podróże, Panie.
– Nie, nie możesz. Widziałem ludy i planety tak liczne, że tracą znaczenie nawet w wyobraźni. Aaach, te krajobrazy, które przemierzałem. Ta kaligrafia obcych dróg, widziana z kosmosu i odciśnięta w głębi mej pamięci. Te zżarte erozją kaniony, klify i galaktyki wpoiły mi pewność, że jestem zaledwie pyłkiem.
– Nie ty, Panie. Z pewnością nie ty.
– Mniej niż pyłkiem! Widziałem ludy i ich niepłodne społeczeństwa tak powtarzalne w swych pozach, że ich bezsens napełniał mnie znudzeniem, słyszysz?
– Nie chciałem rozgniewać mego Pana – rzekł potulnie Moneo.
– Nie rozgniewałeś. Czasem mnie drażnisz, to wszystko. Nie możesz sobie wyobrazić, co widziałem: kalifów i mdżidów, radżów i baszarów, królów i imperatorów, primitos i prezydentów… Widziałem ich wszystkich. Każdego feudalnego przywódcę. Każdego małego faraona.
– Wybacz mi zarozumiałość, Panie.
– Do diabła z Rzymianami! – krzyknął Leto. Powtórzył to w duchu swoim przodkom: – Do diabła z Rzymianami!
Ich śmiech zmusił go do wycofania się.
– Nie rozumiem, Panie – zaryzykował Moneo.
– Prawda, nie rozumiesz. Rzymianie rozsiali tę chorobę faraonów niczym chłopi siejący ziarno z myślą o przyszłych plonach: cesarzy, kajzerów, carów, imperatorów, palatynów, przeklętych faraonów!
– Moja wiedza nie obejmuje tych wszystkich tytułów, Panie.
– Mogę być ostatnim z nich, Moneo. Módl się, żeby tak było.
– Jak mój Pan rozkaże.
Leto spojrzał na niego.
– Ty i ja jesteśmy pogromcami mitów, Moneo. To nasze wspólne marzenie. Zapewniam cię z siedziska bogów Olimpu, że władza to dzielony wspólnie mit. Kiedy ten mit ginie, ginie i władza.
– Tak mnie uczyłeś, Panie.
– Ta ludzka maszyna, armia, stworzyła to nasze marzenie, przyjacielu.
Moneo odchrząknął. Leto rozpoznał oznaki zniecierpliwienia marszałka dworu.
„Moneo wie, co to armia. Zna to marzenie głupców, według których armia jest podstawowym narzędziem sprawowania władzy”.
Gdy Leto milczał, Moneo podszedł do broni, podniósł ją z zimnej posadzki i zaczął rozbrajać. Leto przyglądał mu się, myśląc, że ta scenka kryje w sobie esencję mitu armii. Armia rozwija technologię, bo ludziom krótkowzrocznym siła maszyn wydaje się oczywista.
„Broń laserowa to nic więcej jak tylko maszyna. Ale wszystkie maszyny zawodzą albo są zastępowane innymi. Mimo to armia bije im pokłony niczym w świątyni, zachwycona i pełna lęku zarazem. Spójrzcie, jak ludzie boją się Ixan! W głębi duszy armia wie, że jest uczniem czarnoksiężnika. Uwalnia technologię, ale tej magii już nigdy nie da się wepchnąć z powrotem do butelki”.
„Ja nauczę ich innej magii”.
Zwrócił się do żyjących w nim tłumów.
– Widzicie? Moneo rozbroił śmiercionośne narzędzie. Tu przerwane połączenie, tam zgnieciona kapsułka.
Wyczuł estry olejku ochronnego tłumiącego woń potu Moneo.
– Ten dżinn nie umarł jednak – rzekł, wciąż zwracając się w głąb siebie. – Technologia rodzi anarchię. Rozdziela na oślep narzędzia. Prowokuje nimi przemoc. Możliwości wytwarzania i używania środków zniszczenia przechodzą nieuchronnie w ręce coraz mniejszych grup, a w końcu jednostek.
Moneo wrócił na swe miejsce przy Leto, trzymając niedbale w prawej dłoni rozmontowaną broń.
– Na Parelli i na planetach Danu mówi się o nowym dżihadzie przeciw takim rzeczom jak ta.
Podniósł broń i uśmiechnął się na znak, że rozumie paradoksalność tych daremnych marzeń.
Leto zamknął oczy. Tłumy w nim chciały się spierać, ale odciął się od nich, myśląc: „Dżihady tworzą armie. Dżihad Butlerowski próbował usunąć z naszego wszechświata maszyny, które naśladowały ludzki rozum. Jego członkowie zostawili po sobie armię, a Ixanie nadal tworzą swe wątpliwej legalności narzędzia… za co jestem im wdzięczny. Czym jest anatema? Motywacją do spustoszenia, siania zniszczenia bez względu na środki”.
– Stało się – mruknął.
– Panie?
Leto otworzył oczy.
– Udam się do mojej wieży – powiedział. – Muszę mieć więcej czasu na żałobę po moim Duncanie.
– Nowy jest już w drodze – zapewnił Moneo.
O ty, który po co najmniej czterech tysiącach lat pierwszy natkniesz się na moje kroniki, miej się na baczności. Nie czuj się uhonorowany pierwszeństwem odczytania rewelacji z mojej ixańskiej składnicy. Sprawi ci to wiele bólu. Jeśli nie liczyć kilku spojrzeń niezbędnych, by się upewnić, że Złoty Szlak trwa, nigdy nie chciałem spoglądać poza te cztery tysiąclecia, nie jestem więc pewny, co mogą oznaczać dla twoich czasów wydarzenia opisane w tych dziennikach. Wiem tylko, że moje dzienniki poszły w niepamięć, a wspomnienia wydarzeń w nich przedstawionych zostały wypaczone w ciągu epok. Zapewniam cię, że możliwość zaglądania w przyszłość staje się nudna. Nawet bycie bogiem, a ja byłem tak postrzegany, może być nieskończenie nudne. Nieraz myślałem, że to święte znudzenie jest wystarczającym powodem wynalezienia wolnej woli.
– napis na składnicy w Dar-es-Balat
„Jestem Duncanem Idaho”.
To było prawie wszystko, co chciał wiedzieć na pewno. Nie podobały mu się wyjaśnienia Tleilaxan, ich historie. Przecież Tleilaxan zawsze się bano. Nie dowierzano im i bano się ich.
Sprowadzili go na tę planetę w małym wahadłowcu Gildii, wkraczając w strefę zmierzchu wraz z zielonym błyskiem słonecznej korony na horyzoncie, gdy zagłębiali się w cień. Port kosmiczny nie wyglądał wcale jak ten zapamiętany. Był większy i otoczony pierścieniem obcych budowli.
– Jesteście pewni, że to Diuna? – spytał.
– Arrakis – poprawił