Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski

Читать онлайн.
Название Sybirpunk – tom 2
Автор произведения Michał Gołkowski
Жанр Историческая фантастика
Серия
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788379645879



Скачать книгу

img_bcfe64b4-a7f7-50d2-886b-ce128d4466d3.jpg" alt=""/>

      Spis treści

       Karta tytułowa

       /// 001 ///

       /// 002 ///

       /// 003 ///

       /// 004 ///

       /// 005 ///

       /// 006 ///

       /// 007 ///

       /// 008 ///

       /// 009 ///

       /// 010 ///

       /// 011 ///

       /// 012 ///

       /// 013 ///

       /// 014 ///

       /// 015 ///

       /// 016 ///

       /// 017 ///

       Michał Gołkowski

       Karta redakcyjna

       Okładka

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      001

      

Gówno dostaniecie, a nie bębenek.

      Nagle zapadła cisza.

      Dwaj prawnicy zastygli w pół ruchu: wyciągnięty dramatycznym gestem palec, szeroko rozłożone ręce jako najlepszy znak pełnej niewinności i otwartości. Usta już uchylone, aby zarzucić przeciwnika lawiną faktów, pogrzebać w strumieniu niemożliwych do obalenia związków przyczynowo-skutkowych.

      Obaj powoli obrócili głowy, spojrzeli na mnie.

      Co ciekawe, reprezentujący występującą z roszczeniem stronę przeciwną wypuścił powietrze, jego twarz powoli straciła kolor purpury, wracając do normalnego odcienia.

      Opłacany przeze mnie z kolei spąsowiał zauważalnie, mimo że wszczepione w kark regulatory hormonów robiły co mogły, żeby uspokoić reakcje organizmu. Odchrząknął, poprawił dobrze skrojoną marynarkę. Uśmiechnął się do mnie wyuczonym grymasem.

      – Panie Aleksandrze, ahem. Myślę, że w obecnej sytuacji należy powstrzymać się od...

      – Gówno dostaniecie – powtórzyłem, patrząc wprost na pełnomocnika spółki, która jeszcze do niedawna była właścicielem zakładu baryszewskiego.

      – Czy nie sądzi pan...

      – Myślę, że pański mocodawca wypowiedział się wystarczająco dobitnie, abyśmy...!

      – Proszę mi nie przerywać!

      – Ja panu nie przerywałem! Niech tylko da mi pan...!

      – Panowie, panowie! Naprawdę, jako wyznaczony mediator sugeruję, żebyście wszyscy...

      – Dajcie mu wyjaśnić.

      Umilkli wszyscy po raz drugi.

      – Arkadiju Gieorgiewiczu, czy nie sądzi pan, że w tej sytuacji... – Prawnik tamtych nachylił się do przewodzącego delegacji, zapewne chcąc udzielić mu Bardzo Fachowej Porady. Siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna tylko machnął ręką, jakby odganiając muchę. Pokręcił głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.

      – Nalegam. Niech pan Khudovec wyjaśni, co konkretnie miał na myśli.

      Uśmiechnąłem się półgębkiem, sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem zmiętą paczkę papierosów. Puknąłem w denko, żeby jeden wyskoczył przez rozdarcie w papierze, złapałem wargami za ustnik i wyciągnąłem.

      Doskonale czułem, wiedziałem wręcz, że patrzą na mnie jak na błazna.

      – No więc... – mruknąłem, klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. – Bo to się w Afryce dzieje. Takiej głębokiej, nie? Złapały miejscowe bambusy ruskiego żołnierza i mówią: zaraz cię zarżniemy i zjemy...

      Sala konferencyjna była może nieco już passé, ale i tak duża. Stół na piętnaście osób, krzesła, system mikrofonów i głośników, gniazda do wpięcia pod rzutnik, komplet multimediów, holoprojektory... Bardzo, ale to bardzo dobry standard sprzed bitych kilku, albo i kilkunastu lat. Może jeszcze nie luksusy – na pewno nie takie, jakie widziałem w K-Merowie, u baronów węglowych – ale i tak metrażem większe niż całe moje mieszkanie. Woda w małych szklanych butelkach, paluszki sojowe, kanapeczki z pastą białkową... Nie no, pełna kultura.

      Wrażenie nieco psuła jedna z płyt ściennych, w której ziała spora dziura otoczona gwiaździstą siateczką pęknięć. Musiała w nią miesiąc temu trafić jakaś zabłąkana kula, pewnie ta sama, która rozbiła okno... Szybę wymienili szybciej, a co do sporo droższej płyty na razie zadecydowano, żeby się wstrzymać.

      Konkretnie: zadecydował jaśnie pan prezes zarządu i zarazem właściciel całego zakładu.

      Czyli nikt inny jak ja.

      W końcu znalazłem starą, wysłużoną zapalniczkę plazmową z logo Legii Cudzoziemskiej, pstryknąłem i odpaliłem papierosa. Odchyliłem się w miękkim, syntoskórzanym fotelu i wydmuchnąłem wąską strużkę dymu pod sufit.

      Widziałem, jak bardzo brzydzi ich to, że faktycznie spalam tam substancję tytoniopodobną. Teraz modne były podgrzewacze, waporyzatory i inne elektroniczne wynalazki. Że niby fajne takie były te chmury kolorowego dymu, i ładnie pachniały.

      A ja lubiłem sobie zwyczajnie, chamsko zajarać.

      – No więc, złapali ludożercy tego Ruskiego, tak? I mówią: zarżniemy, zjemy cię, ale wcześniej obedrzemy ze skóry i zrobimy z niej bębenek. Już ogień rozpalają, szykują się, a on nagle: jak się na strażnika nie rzuci! – Huknąłem ręką w blat pokrytego opalizującą żywicą stołu, aż podskoczyły szklanki. – I rrraz go w mordę! Włócznię mu wyrwał, drugiego dźgnął, trzeciemu kopa, zabiera mu nóż i z tym nożem się do reszty odwraca.