Название | Tragedia na Przełęczy Diatłowa |
---|---|
Автор произведения | Alice Lugen |
Жанр | Путеводители |
Серия | Poza serią |
Издательство | Путеводители |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381910477 |
Nie wziął pod uwagę, że komisja również mogła nie mieć pojęcia o dokładnym przebiegu wyprawy. Przyczyna tkwiła w mechanizmie rejonizacji – potencjalnych podróżników prawo obligowało do kontaktowania się z najbliższą KTT. Tym sposobem komisja z Ałtaju akceptowała plany wyprawy po Jakucji, a komisja jakucka zatwierdzała projekty ekspedycji po Ałtaju. Takie rozwiązanie mogłoby działać pod warunkiem odpowiedniego przepływu informacji oraz dysponowania szczegółowymi mapami terenu. Niestety, komunikacja szwankowała, a mapy wielu regionów ZSRR utajniono. Ich udostępnianie i kopiowanie traktowano jak złamanie tajemnicy państwowej i karano z najwyższą surowością.
Przykładem regionu, którego map nie wolno było sporządzać, kopiować, ani nawet posiadać bez specjalnego zezwolenia, był Ural Północny, obrany za cel przez ekipę Igora Diatłowa. W czasach zimnej wojny na Uralu testowano broń i prowadzono liczne operacje w lokalnych jednostkach wojskowych i na poligonach. Ponadto działały tam łagry dla więźniów politycznych, założone z rozkazu Stalina. Kraina słynęła z cennych kruszców, w tym zasobów złota, zatem dostęp do uralskich map był przywilejem nielicznych. Turystom pozostawało wyłącznie posługiwanie się kompasem, poleganie na własnej intuicji lub doświadczeniach poprzednich ekspedycji. Powszechną praktyką było korzystanie z rad miejscowych, leśników oraz geologów, doradzających dogodne szlaki pomiędzy znanymi im odcinkami trasy.
Studenci ze Swierdłowska chętnie odwiedzali Ural Północny. Komisja Tras Turystycznych wydawała zezwolenia na wyprawy w okolice łagrów i poligonów. Zdarzało się, że natykano się na trasie na żołnierzy z Uralskiego Okręgu Wojskowego. Ekipa Igora Diatłowa zrobiła sobie nawet z nimi zdjęcia. Żołnierze odnosili się do turystów z sympatią, nie mając zapewne pojęcia, że ich dowódcy nie informowali komisji o planowanych manewrach chronionych tajemnicą państwową.
Potężnym wyzwaniem dla kierownictwa i uczestników studenckich ekspedycji było wyposażenie. Współcześni turyści pragnący zdobyć zimą uralski szczyt z pewnością zabraliby ze sobą ubrania termiczne, śpiwory, nieprzemakalne buty, maty izolacyjne, kuchenki i folię ochronną. W 1959 roku w ZSRR żadna z powyższych rzeczy nie była dostępna. Wieloosobowe namioty należało uszyć samodzielnie z mniejszych. Zamiast śpiworów zabierano kołdry. Ubrania suszono nad ogniskiem, namioty rozbijano na nartach, izolowano od podłoża rozłożonymi płasko, uprzednio opróżnionymi plecakami. Folia była towarem na wagę złota, sprzedawanym wyłącznie w aptekach, na specjalne zamówienie, po uzyskaniu zezwolenia na zakup. Jej zdobycie graniczyło z cudem, zatem turyści samodzielnie szyli torebki i worki z ceraty do pakowania produktów, które nie powinny zamoknąć. Elementarnym wyposażeniem była igła z nitką, sprzęt pozwalający naprawiać poprzecierany i rwący się brezent namiotów, domowej roboty woreczki, samodzielnie wykonane kurtki sztormowe i ceratowe wkładki do butów mające chronić przed przemakaniem. Oraz nieustannie prujące się i pękające paski od obciążonych plecaków.
Także zapewnienie wyprawie zapasów żywności wiązało się z licznymi trudnościami. W sklepach brakowało niemal wszystkiego; często nie udawało się kupić nawet czekolady, tego niezbędnego zastrzyku kalorii w trakcie wzmożonego wysiłku fizycznego. Grupa Diatłowa nie była wyjątkiem – jej członkowie wykorzystywali do pokrzepiania się cukier w kostkach.
Najtrudniejsze były wyprawy zimowe, dodatkowo wymagające walki z mrozem i śniegiem. Na Uralu Północnym występują duże wahania dobowe temperatury – w ciągu dnia może być ona dodatnia, kilka minut po zachodzie słońca pojawia się silny mróz, który nocami dochodzi nawet do minus trzydziestu stopni Celsjusza. W latach pięćdziesiątych każda ekspedycja stawała zatem przed skomplikowanym wyzwaniem: jak ogrzać namiot nocą? Nie istniała metoda idealna. Potwornie ciężkie żeliwne piecyki były zbyt nieporęczne w transporcie, a na dodatek ich używanie rodziło liczne komplikacje. Wymagały zamontowania systemu rur odprowadzających dym na zewnątrz, które również należało ze sobą nosić. Podtrzymywanie ognia wiązało się z koniecznością pełnienia dyżurów; następnego dnia niewyspani członkowie wyprawy radzili sobie gorzej od towarzyszy. Nic dziwnego, że studenci należący do sekcji turystycznych nierzadko rezygnowali z używania nieporęcznego sprzętu.
Zjawisko było tak powszechne, że doczekało się nazwy: zimny nocleg. Ekipa Diatłowa odbyła ich kilka, zawsze poprzedzonych rozpaleniem ogniska w pobliżu namiotu i zjedzeniem ciepłego posiłku na kolację. Ogień płonął każdego wieczoru, także po to, by ubrania i buty choć trochę podeschły. Stosowano wprawdzie zewnętrze ochraniacze na obuwie, mocowane gumką pod kolanami, które dodatkowo zabezpieczały przed wilgocią, lecz były wyjątkowo niewygodne i często ulegały uszkodzeniom przez wiązania narciarskie.
Z formalnego punktu widzenia uczestnicy grupy Diatłowa, i innych studenckich wypraw turystycznych, nie przebywali na wycieczce, ale w delegacji. Przyczyna tkwiła w mechanizmie finansowania. Każda dotacja od sekcji turystycznych i klubów sportowych wymagała rozliczenia. Dlatego kierownik ekspedycji otrzymywał druk delegacji, na którym odnotowywał wszystkie wydatki, zaznaczał daty przebycia kolejnych odcinków trasy i poniesione z tego tytułu koszty. Wyprawy turystyczne w ZSRR w niczym nie przypominały spontanicznych eskapad. Każdy uczestnik miał przydzielone obowiązki i pełnił rozmaite funkcje o szumnych nazwach, na przykład „kierownik działu gospodarczego” czy „kierownik działu zaopatrzenia”. Ową hierarchię traktowano bardzo poważnie. Codziennie wyznaczano osoby do pełnienia dyżurów i dbania o sprawy bieżące. Ekipa solidarnie uczestniczyła w rozbijaniu i zwijaniu obozowiska. Wspólnie rąbano drwa na opał i przygotowywano posiłki. Kierownicy wypraw dbali, by wszyscy sprawiedliwie dźwigali ciężkie i nieporęczne przedmioty, zwłaszcza kłopotliwe zrolowane namioty, żeliwne piecyki i metalowe wiadra. Wszystkie ekspedycje prowadziły dzienniki. Zapiski każdego dnia nanosiła inna, wyznaczona osoba. Panowała żelazna dyscyplina, decyzjom kierownika podporządkowywano się bez szemrania. Uchwały, rozporządzenia i kodeksy dobrych praktyk regulowały niemal każdy aspekt życia w grupie i nie pozostawiały miejsca na spontaniczność i fantazję.
Wyprawę Igora Diatłowa wyróżniał nietypowy szczegół, którego nie przewidywała żadna z formalnych procedur. Otóż na początku 1959 roku sekcja turystyczna przy Politechnice Uralskiej wybrała nowy zarząd, w skład którego wszedł Jurij Doroszenko10, planujący wspólnie z Diatłowem zdobycie Otortenu. To niosło dylemat – Igor Diatłow był wprawdzie kierownikiem wyprawy, ale podlegał zwierzchnictwu władz sekcji, która przyznawała dofinansowanie. Ponadto niemal w ostatniej chwili dołączył do grupy niejaki Siemion Zołotariow, który przedstawił się jako przewodnik, podczas gdy na poprzednich wyprawach Igor pełnił tę funkcję samodzielnie. Gdyby w grupie doszło do konfliktu w kwestii wyboru trasy, zarówno Diatłow i Doroszenko, jak i nowy uczestnik ekspedycji dysponowaliby argumentem uzasadniającym prawo każdego z nich do rozstrzygnięcia sporu. Co gorsza, w świetle obowiązujących procedur każdy z nich miałby rację.
Z perspektywy czasu działalność radzieckich organizacji turystycznych w latach pięćdziesiątych oceniana jest negatywnie. Pośród wielu uzasadnionych zarzutów podnosi się kwestię mechanizmów uznawanych za wysoce niebezpieczne. Zalicza się do nich: wywieranie presji na wyniki, pochwałę brawury i pozbawianie ludzi poczucia odpowiedzialności za bezpieczeństwo własne i innych. Ułudę, że mają wpływ na cokolwiek, dawały im kwity od stosownych organów – ze zgodą na wyprawę.
Rozbudowane do granic możliwości procedury skutkowały fałszywym wrażeniem, że wszystko jest pod kontrolą. W praktyce nie były jednak przestrzegane i nie spełniały swojej funkcji. Dochodziło do wielu wypadków; niektórym z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa zdarzały się one już wcześniej. W 1957 roku, podczas ekspedycji na Sajany, Ludmiłę Dubininę przypadkiem postrzelił w nogę myśliwy. Turyści znajdowali się wówczas kilkanaście kilometrów od najbliższej osady. Przez