Название | Intruz |
---|---|
Автор произведения | Marek Stelar |
Жанр | Шпионские детективы |
Серия | Mroczna strona |
Издательство | Шпионские детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8195-139-5 |
– Powiedział, że tata nie żyje… – chlipię, czując, że zaraz wybuchnę płaczem.
Nieopanowanym, głośnym, który wszyscy zapamiętają na długie lata i którego tyle samo czasu albo nawet dłużej będę się wstydził, jak niczego wcześniej.
– Chodź do domu się przebrać. – Głos Kamila jest spokojny.
Kamil brzmi i wygląda jak starszy brat, ale starszy nie o dwie minuty, lecz o kilka lat. Ja tego nie widzę, bo mój wzrok wbity jest w stopy ledwo widoczne w burej wodzie, ale w oczach chłopaków jest szacunek. W oczach Mąkowskiego również. Kamil czeka, aż wezmę swój rower oparty o sąsiednią ławkę, kładzie mi rękę na ramieniu i obaj odchodzimy w milczeniu. Słychać tylko chlupot brudnej wody, przez którą brniemy w kierunku schodków prowadzących na ulicę.
W domu nie mówimy o tym, co się stało. Nie mówimy matce ani nie rozmawiamy o tym ze sobą. Dwa miesiące, które upłynęły od śmierci ojca, to za mało czasu na taką rozmowę. Nie mówimy też o tym nigdy później. A może powinniśmy. Może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej? Może dzięki temu dziś nie rozmawiałbym z Laurą przez telefon o książce, tylko o czymś innym? Może nawet nie rozmawialibyśmy przez telefon, tylko normalnie, twarzą w twarz, w naszym wspólnym mieszkaniu?
Kiedy ktoś, bardzo rzadko, zagadnie mnie o brata, ta właśnie scena staje mi przed oczami. Jej bolesne wspomnienie wryło mi się w mózg niczym wbite sztancą. Inna sprawa, że prawie nikt z moich nielicznych znajomych nie wie, że w ogóle mam brata. Że go miałem; dawno temu i nieprawda. Mój brat wraca do mnie wyłącznie jako wspomnienie i dbam o to, żeby te powroty zdarzały się jak najrzadziej. Nie wiem nawet, jak on teraz wygląda. Czy posiwiał już, a może wyłysiał? Czy musi nosić okulary jak ja? Czy wypadł mu już jakiś ząb, czy ma kobietę, dziecko, a może mężczyznę? Nie wiem o nim niczego. Prawie niczego. Wiem tylko, że ma na imię Kamil, urodził się dwie minuty przede mną i też, tak jak ja, fatalnie przeżywał brak ojca. Nie wiem tylko, jak Kamil radzi sobie z tym dzisiaj.
Ja sobie ewidentnie nie poradziłem. Ani wtedy, ani dziś. Bo „dziś” jest konsekwencją „wtedy”. Sam wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego brak ojca w domu spowodował u mnie takie, a nie inne konsekwencje. Przecież mnóstwo innych dzieciaków też nie miało ojców. Niektórzy nie mieli ich od początku, bo ci umarli albo odeszli, zanim dzieciaki mogły ich w ogóle poznać, albo chociaż zapamiętać. Inni ojcowie byli wojskowymi lub marynarzami i też ciągle nie było ich w domach. A ja ojca miałem przynajmniej trochę. No właśnie, miałem, choć nie miałem. Kiedy żył, prawie w ogóle nie było go w naszym domu. Taką miał pracę, ale mnie nigdy nie przekonała odpowiedź, że jedni mają taką robotę, a inni siaką i że zobaczę, jak to jest, kiedy sam dorosnę. Nie zobaczyłem. Dlaczego mój ojciec nie mógł pracować od siódmej do piętnastej, po pracy naprawiać samochodu, czyścić akwarium albo sklejać z nami modele samolotów? Dlaczego nie mógł być po prostu normalnym ojcem?
A teraz stoję przed biblioteką z wyschniętym gardłem i czuję, jak pod powiekami wzbierają mi łzy. Gorycz, żal, wspomnienie sytuacji z parku. I nie tylko tej.
Nie mam brata od kilkunastu lat. Teraz jakby wrócił, choć nie wiem tego na pewno. A przede wszystkim nie mam pojęcia po co.
„Nie daj się zabić, Mały”.
– Pierdol się – wymruczałem i ruszyłem gwałtownie w kierunku domu.
Przystanąłem nagle, kiedy coś znienacka przyszło mi do głowy. Nie miałem z Kamilem kontaktu prawie dwadzieścia lat. Skąd, do cholery, znał mój adres mailowy, który trzeba podać przy rejestracji do biblioteki? I po co ta cała zabawa z podrzucaniem jednej książki i listem w drugiej?
Kamil się nie pomylił. Przyszli po mnie następnego dnia o siódmej rano, tuż przed tym, jak zamierzałem wyjść do pracy.
3. Szczecin, 23 października 2018, godz. 07.00
Kiedy otworzyłem im drzwi, w ręku trzymałem teczkę. Wziąłem ją chwilę przedtem, nim dźwięk dzwonka przerwał ciszę samotnego poranka. To na niej zawiesili wzrok, jakbym trzymał w ręku broń albo inne niebezpieczne narzędzie.
– Pan Adrian Wicha, prawda? – zapytał wyższy.
– Tak. – Poczułem, jak szyja nabrzmiewa mi od krwi coraz szybciej pompowanej arteriami przez trzepoczące w piersi serce. – Panowie w jakiej sprawie?
Przypomniałem sobie wiadomość od brata. Nie spaliłem jej, bo faktycznie uznałem ją za wygłup, a jej treść za idiotyczną. List leżał w kuchni, na blacie, tam gdzie zostawiłem go po powrocie z biblioteki. Teraz starałem się zachować spokój, w końcu nie miałem niczego na sumieniu, ale ci dwaj przed drzwiami nie musieli o tym wiedzieć. Chwyciłem mocniej rączkę teczki, a palce drugiej ręki zacisnąłem na klamce tak, że aż pobielały. Mężczyźni nie mogli tego widzieć, ale coś musieli dostrzec w mojej twarzy, bo ten drugi uśmiechnął się uspokajająco.
– Spokojnie. – Podniósł dłoń. – Chcieliśmy z panem porozmawiać. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zapraszamy pana na spotkanie.
– Muszę iść do pracy. – Tylko to przyszło mi do głowy.
– Rozumiem, ale to długo nie potrwa. Nalegam.
Pokiwałem głową i nie powiedziałem już nic więcej. Jako człowiek po studiach prawniczych miałem świadomość pewnych rzeczy, więc w tym samym momencie uznałem po prostu, że bezpieczniej będzie niczego nie mówić. Milczałem więc przez całą drogę do centrum, podobnie jak dwaj mężczyźni, którzy mnie zabrali, a w głowie kłębiły mi się setki niewesołych myśli. Zatrzymaliśmy się w końcu przed wąską bramą jednego z budynków na Małopolskiej, a potem, kiedy brązowe, segmentowe drzwi uniosły się, wchłonął nas ciemny tunel, by wypluć po chwili na wewnętrznym dziedzińcu szczecińskiej delegatury ABW. Przeszliśmy w ciszy do budynku, dotarliśmy do głównej klatki schodowej i po chwili znaleźliśmy się przy dyżurce.
– Poproszę pana o dowód osobisty oraz telefon i wszystkie urządzenia, które mają możliwość rejestracji dźwięku i obrazu – powiedział wyższy, wyciągając rękę.
Spełniłem jego prośbę, a kiedy funkcjonariusze załatwiali z dyżurnym formalności, wpatrywałem się tylko w wystającą z posadzki skośną rurę stanowiska do bezpiecznego rozładowywania broni i zastanawiałem się, o co tu, kurwa, chodzi.
Moje rozmyślania przerwało przybycie dwóch mężczyzn, którzy wymienili z dyżurnym po cichu kilka słów. Potem podeszli i stanęli nade mną. Uniosłem głowę; nie byli to ci, którzy mnie tu przywieźli.
– Zapraszamy – powiedział jeden, wskazując drzwi obok dyżurki.
Widniała na nich tabliczka z napisem „Pokój rozmów”. Prawie jak pokój zwierzeń… Wstałem i wszedłem do pomieszczenia, puszczony przodem przez obu mężczyzn. Za mną do środka wszedł tylko jeden.
– To na razie, daj znać, jak skończysz – rzucił drugi i zamknął drzwi.
Zostałem z tym pierwszym. Przyglądaliśmy się sobie jak dwaj nowi więźniowie w celi, którzy usiłują się wybadać i ustalić hierarchię, jaka będzie ich obowiązywać przez cały czas odsiadki, dopóki nie zjawi się ktoś jeszcze, by