Bajdy Bajbary. Katarzyna Ryrych

Читать онлайн.
Название Bajdy Bajbary
Автор произведения Katarzyna Ryrych
Жанр Книги для детей: прочее
Серия To lubię
Издательство Книги для детей: прочее
Год выпуска 0
isbn 9788376728148



Скачать книгу

ramionami

      – No – ciągnęła – i w tym cyrku połyka ogień.

      – Chcę zobaczyć się z moim ojcem – wykorzystując zaskoczenie matki, szybko przeszłam do ataku.

      – Ja też – odpowiedziała i wyszła z pokoju.

      Ciekawe, co tym razem kupi – pomyślałam.

      To były T-shirty. Dwadzieścia T-shirtów. Z cekinami i bez, we wzorki i gładkie.

      A na kolację zjadłyśmy dietetyczne sucharki.

      – Od czasu do czasu dobrze jest zrobić sobie dietę – oświadczyła matka, zaglądając do lodówki.

      Nie wiem, czy to dzięki tym przymusowym głodówkom matka miała figurę nastolatki, czy może miały na to wpływ geny.

      Ja też jestem szczupła. No i te nogi, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi…

      Kiedy skończyłyśmy dietetyczną kolację, zadzwonił telefon. Mama na początku trochę się zdenerwowała i wyszła porozmawiać do drugiego pokoju. Ale i tak słyszałam, jak się tłumaczy.

      – Gdzie tam. Pełna po brzegi.

      Ale kiedy wróciła, miała nietęgą minę.

      Wpakowała T-shirty do reklamówki i wepchnęła wszystko do kosza na brudną bieliznę.

      A potem ponownie otworzyła lodówkę.

      – Posłuchaj – powiedziała. – Pójdziesz do Moniki. Zaraz. Zabierzesz od niej… Ona już wie co. Tylko szybko.

      Monika była antyprzyjaciółką mamy. Nazywałam ją tak dlatego, że bez przerwy się kłóciły, a potem godziły. Zupełnie jak ja i mama w podstawówce.

      Tylko że kłótnie mojej mamy i Moniki były naprawdę straszne. Monika, podobnie jak mama, chodziła na grupę, czyli spotkania z panią psycholog, i była uzależniona od solarium. To może brzmieć śmiesznie, ale taka była prawda. Monika wyglądała, jakby posmarowała się brązową farbą, co przy jej prawie białych włosach wyglądało naprawdę strasznie.

      I ciągle jej było mało, chociaż dobrze wiedziała o raku skóry i innych nieprzyjemnych konsekwencjach.

      Uzależnienie od zakupów było – czegokolwiek by nie powiedzieć – o wiele mniej szkodliwe. Przynajmniej dla zdrowia.

      No więc pobiegłam do Moniki. Kiedy otworzyła drzwi, trochę się wystraszyłam, bo w przedpokoju było ciemno i Monika też była prawie czarna. Tylko oczy jej świeciły jak u Murzyna.

      Podała mi reklamówkę i pobiegłam z powrotem.

      Kiedy przyszła kurator, wszystko elegancko leżało w lodówce. Serki, masło, wędlina, jogurt i cztery kremówki.

      Przypomniałam sobie dietetyczną kolację i aż mnie skręciło w środku.

      – To były nieduże zakupy? – uśmiechnęła się fałszywie pani kurator.

      – Może kremówkę? – mama udała, że nie słyszy.

      – Chętnie. – Pani kurator rozejrzała się po pokoju.

      Na szczęście nie zauważyła rożka reklamówki z Mohito, który wystawał spod wersalki. Diabli wiedzą, co w tej torbie było. Wstałam od stołu i z kremówką na talerzyku przesiadłam się na wersalkę.

      Przydeptałam rożek fatalnej torby i zabrałam się za ciastko. Gdybym nie była tak koszmarnie głodna, z pewnością by mi smakowało, ale w pewnej chwili mnie zemdliło i poczułam, jak kremówka rośnie mi w ustach.

      Zmusiłam się, aby wszystko przełknąć, bo gdybym wstała, kuratorka mogłaby zauważyć reklamówkę.

      Zresztą nie tylko o to następnego dnia była straszna awantura. Zresztą nie tylko o kremówki, bo na śniadanie wzięłam sobie trochę szynki i sera.

      Na szczęście mama z Moniką pokłóciły się na grupie, nie na ulicy, bo to było naprawdę straszne: Monika wyzwała mamę od złodziejek, a mnie od głodomorów.

      – Paskudna solara – stwierdziła mama, rzucając na fotel kilka par kolorowych skarpetek.

      I dokładnie w tym momencie przestało mnie to wszystko bawić.

      – Co będzie na obiad? – zapytałam.

      Mama przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, ale szybko odzyskała równowagę.

      – Zapomniałaś, że dzisiaj jesteśmy zaproszone do Pierników?

      Myślałam i myślałam, ale nijak nie mogłam sobie przypomnieć takiego zaproszenia.

      Pierniki, a raczej Stary Piernik i jego młoda żona, prowadziły galerię sztuki, w której Stary Piernik sprzedawał świece własnej produkcji, a Piernikowa malowane przez siebie drewniane i porcelanowe korale.

      Oczywiście Piernik nie wiedział, że jest Piernikiem, ale wszyscy właśnie tak go nazywali.

      „Taki stary piernik i taka kobieta”, mawiano.

      Albo: „Umiał się, stary piernik, ustawić…”.

      Pierniki miały to do siebie, że w każdej chwili można było je odwiedzić i zaraz wystawiały na stół wszystko, czym dało się poczęstować gościa.

      No to poszłyśmy na proszony obiad do Pierników. Akurat mieli pyszny krupnik na wędzonce i młode ziemniaczki z kefirem.

      Niebo w gębie.

      Piernik przyjrzał mi się z uśmiechem i stwierdził, że wyrastam na ładną dziewczynę. A kiedy wychodziłyśmy najedzone tak, że ledwie mogłyśmy się ruszać, Piernikowa dała mi dwa ceramiczne korale. W kwiatki.

      I w sumie niczego nie brakowałoby mi do szczęścia, gdyby nie przyklejony na słupie afisz.

      – Hej, Bajbara! – powitał mnie Wypłosz.

      Siedział na parapecie, majtając nogami i szczerzył w promiennym uśmiechu swoje przepiękne, białe zęby.

      – No cześć – odpowiedziałam z pewną rezerwą, bo wydał mi się podejrzanie wylewny.

      – Coś taka skwaszona? – zapytał. – Nie cieszysz się?

      Nagle wszystko stało się jasne. Powinnam się cieszyć, bo przyjechał cyrk Medrano. Bo oznaczało to, że przyjechał mój tata.

      – Wiesz, że mamy występ z psem? – Wypłosz trajkotał jak nakręcony. – Tylko że to tata występuje, nie ja.

      – No to super – powiedziałam.

      Wypłosz zniknął i za chwilę pojawił się przed klatką.

      – Mam dla nas wszystkich bilety – powiedział.

      – No to super – powtórzyłam i powlokłam się w stronę domu.

      Od razu poszłam do pokoju i wyciągnęłam spod wersalki reklamówkę. Były w niej majtki. Kolorowe, białe, koronkowe i zwykłe, z bawełny.

      – Lepiej popatrz na to – powiedziała mama, wyjmując z kuchennej szafki różowe adidasy.

      Założyła je i przeszła się parę razy po kuchni.

      – Na mnie są za małe – orzekła. – Załóż.

      Były dobre. Śliczne. Ale nie mogłam się nawet uśmiechnąć.

      – Źle się czuję – powiedziałam.

      Nie zdejmując adidasów, położyłam się na łóżku.

      Musiałam zrobić coś z moim tatą, ale nie za bardzo wiedziałam co.

      Zresztą, cokolwiek bym wymyśliła i tak się wyda. Leżałam, patrzyłam w sufit i naprawdę chciałam umrzeć.

      Z