Osiedle marzeń. Wojciech Chmielarz

Читать онлайн.
Название Osiedle marzeń
Автор произведения Wojciech Chmielarz
Жанр Современные детективы
Серия Jakub Mortka
Издательство Современные детективы
Год выпуска 0
isbn 9788380493827



Скачать книгу

wewnątrzpartyjnych zasad etyki, uzasadnione wątpliwości co do uczciwości politycznej, ogólnie rzecz ujmując, złe prowadzenie się. Zresztą – machnął dłonią uzbrojoną w cygaro – sam wiesz najlepiej, co masz na sumieniu.

      – Bo to ja jeden?

      – Ale na ciebie uwzięły się media.

      – Niby same z siebie?

      Sendecki miał tyle przyzwoitości, żeby milczeć. Ułożył na stole bile i chwycił za stojący nieopodal kij.

      – Słuchaj, Piotr, jest, jak jest – mówił, nacierając końcówkę kija niebieską kredą. – Oglądasz przecież telewizję. Musimy pokazać, jacy jesteśmy pryncypialni. Padło na ciebie.

      Nachylił się nad stołem. Przymierzył i jednym mocnym uderzeniem rozbił bile. Dwie z nich wpadły na dołków.

      – Czy oni wiedzą, że to działa w dwie strony? – zapytał Celtycki. – Ja też trochę wiem o naszych uczciwych i bezkompromisowych kolegach. Mogę z tym pójść, gdzie trzeba.

      Sendecki właśnie szykował się do kolejnego uderzenia.

      – Co ci mogę powiedzieć? – odezwał się. – Jak chcesz, to idź.

      Stukot i kolejna bila wpadła do łuzy. Sendecki wyprostował się i stęknął.

      – Kurde. Fajnie by się grało we dwójkę – stwierdził.

      – Pójdę – powtórzył swoją deklarację Celtycki.

      – No to przecież mówię: idź. Wiesz, że to właściwie nie moja sprawa. To znaczy będzie trochę huku i zamieszania, ale mnie to na prowincji nie dotyczy. Najwyżej się oburzę i pójdę ze swoim stadkiem do konkurencji, narzekając na zepsutych kolegów z centrali w stolicy.

      Na zewnątrz rozległ się grom. Tak głośny i wyraźny, jakby strzelali z armaty.

      – Tylko się wcześniej zastanów – mruknął Sendecki – ile możesz na tym biznesie stracić.

      Celtycki zmrużył powieki.

      – Co ci powiedzieli?

      – Nie musieli nic mówić. Wiesz przecież, jak to jest. Zrobisz dym, to będzie dym. Każdego przetrzepią i skończy się rumakowanie. Ale ciebie też to będzie dotyczyć. Może nawet ciebie przede wszystkim.

      – A jak nie pójdę?

      – Jak mówiłem. Z partii wylecisz, z Sejmem się pożegnasz, ale to tyle na razie. Przecież nikomu nie zależy, żeby w tym głębiej grzebać – mówił beztrosko Sendecki. – A pewnego dnia, prędzej czy później, kurz opadnie. I nadejdzie czas na triumfalne powroty tych, których o wiele oskarżano, a prokuratura niczego nie potwierdziła.

      Celtycki do dziś dnia żałował, że posłuchał mławskiego barona. Kurz już dawno opadł, a on dalej tkwił w dupie. Mieszkał w Warszawie, ale nadal znajdował się na peryferiach polityki, był od niej nawet dalej niż ten burak z pola ziemniaków. Musiał narobić dymu, wywołać aferę.

      Tylko że wtedy wszystko by stracił.

      Otworzył okno, żeby trochę przewietrzyć wnętrze samochodu. Lodowate powietrze uderzyło go prosto w twarz. Przejechał tak kilka kilometrów, aż wreszcie skręcił w polną dróżkę. Wysiadł z auta. Oprócz przejeżdżających z rzadka samochodów wokół nie było nikogo. Wyciągnął torbę z bagażnika, a z niej laptop i młotek. Schował się za wozem, by przypadkiem nikt go nie zauważył. Komputer miał srebrny kolor. Na obudowie były dwie kolorowe nalepki. Jedna z pacyfą, druga z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Chwycił za młotek i uderzył. Obudowa wraz z ekranem pękła na pół. Odwrócił komputer na drugą stronę, gdzie znajdowały się dysk twardy, płyta główna, procesor i pamięć RAM. Zaczął w nią walić. Początkowo spokojnie, metodycznie i planowo, a po chwili coraz mocnej, coraz wścieklej i bez opamiętania. Wyobrażał sobie na obudowie twarz Sendeckiego, a potem Geremka. Pieprzony kozioł, myślał, Żyd jebany, z tą swoją gadką, fajką i etosem. Masakrował go, przetrącając nos, miażdżąc policzki, gruchocząc kości, żeby wreszcie najmocniejszym i ostatecznym ciosem odebrać mu życie.

      Celtycki podniósł się z kolan, sapiąc. Odszedł dwa kroki w bok. Przyklęknął. Oddychał głęboko, odpoczywając. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła. Następnie zebrał stertę plastiku i elektroniki, która jeszcze niedawno była laptopem Zuzanny, i wsadził ją na powrót wraz z młotkiem do sportowej torby.

      Pół godziny później stanął na moście w Górze Kalwarii. Wyrzucił torbę do Wisły i patrzył, jak tonie w mętnym nurcie. Kiedy zniknęła mu z oczu, wsiadł do samochodu i wrócił do Warszawy.

      Spóźnili się na to spotkanie. Taksówka utknęła w warszawskich korkach. Do biura wbiegli zdyszani, tak że Aleks nie miał czasu przejąć się złymi spojrzeniami Skunksa, Miśka i Marka. Najbardziej wściekły był Skunks, który targał najcięższe rzeczy.

      – My do pana Zielińskiego – zwrócił się Aleks do recepcjonistki, młodej dziewczyny w luźnej bluzce na ramiączkach, bufiastych spodniach w paski i z wielkimi jak dwa talerze kolczykami.

      Dziewczyna, która mogła być tylko trochę starsza od nich, obrzuciła całą grupę znudzonym spojrzeniem i sięgnęła po telefon. Nacisnęła jakiś przycisk.

      – Zielu, do ciebie, jakaś czwórka chłopaków.

      Poczekała na odpowiedź, a potem odłożyła słuchawkę.

      – Dobra. Idźcie prosto korytarzem aż do salki numer dwa. Zielu już tam na was czeka.

      – Dzięki – powiedział Aleks i dał znak chłopakom, żeby szli za nim.

      Już w korytarzu wyciągnął z kieszeni paczkę chusteczek i podał jedną Skunksowi.

      – Po co mi?

      – Obetrzyj się, bo leje się z ciebie.

      Rzeczywiście, twarz Skunksa była czerwona i cała mokra. Lśniła też niezdrowo, jakby właśnie zanurzył ją w łoju. Ale tego chusteczką już się nie dało naprawić. Skunks tylko pokazał mu środkowy palec i wysforował się do przodu. I to on pierwszy wszedł do salki konferencyjnej. To tyle, jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, zdążył jeszcze pomyśleć Aleks.

      Adam Zieliński, którego już całkiem nieźle znali z Facebooka, Twittera, LinkedIna, GoldenLine’a oraz dziesiątek start-upowych imprez, był wysokim, szczupłym mężczyzną w trudnym do określenia wieku. Raczej młodszym niż starszym, noszącym okulary w grubej, ciemnej oprawie, ubranym w błękitną marynarkę, koszulę w kratę i wściekle zielone spodnie. Na ich widok odsunął na bok swojego macbooka. Spojrzał wymownie na zegarek i potrząsnął nim, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno chodzi.

      Aleks wślizgnął się bokiem, żeby stanąć przed Skunksem.

      – Przepraszamy bardzo za spóźnienie. Taksówka…

      – Taksówka? – zdziwił się Zieliński. – O tej porze? Trzeba było jechać metrem.

      Znaczące sapnięcie Skunksa wystarczyło za cały komentarz.

      – Tak, rzeczywiście. Nauczka na przyszłość – gorączkowo przytaknął Aleks, równocześnie próbując w myślach się uspokoić. Rozpoczęli od katastrofy, ale to, mówił jego wewnętrzny coach, była dobra wiadomość. To znaczy, że mogło być już tylko lepiej.

      – Rozłożę sprzęt – mruknął Skunks i położył torbę z laptopem na stole konferencyjnym. Zieliński zaprotestował.

      – Przykro mi, chłopaki, ale nie ma czasu. Grafik jest napięty i już straciliśmy dwadzieścia minut. Powiedzcie mi, z czym