Название | Millennium |
---|---|
Автор произведения | David Lagercrantz |
Жанр | Современные детективы |
Серия | Millennium |
Издательство | Современные детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380153851 |
Nie znalazł jednak nic o tym, czego chciała się dowiedzieć Lisbeth. Czyżby mimo wszystko był nieuważny? Postanowił jeszcze raz przeczytać całość, tym razem na wszelki wypadek przy użyciu lupy. Dokładnie studiował każdą stronę i w końcu na czymś się zatrzymał. Nie było tego wiele, jedynie dwie opatrzone klauzulą tajności notatki Teleboriana z czasów tuż po umieszczeniu Lisbeth w klinice w Uppsali. A jednak dały mu to, co miał znaleźć dla Lisbeth – nazwiska.
Pierwsza brzmiała: „Znana już wcześniej z Rejestru Badań nad Genetyką i Środowiskiem. Uczestniczyła w Projekcie 9 (rezultat: niezadowalający). Decyzja o umieszczeniu w rodzinie zastępczej podjęta przez profesora socjologii Martina Steinberga – niemożliwa do zrealizowania. Skłonność do ucieczek. Pomysłowa. Poważny incydent z G w mieszkaniu przy Lundagatan – uciekła już w wieku sześciu lat”.
„Uciekła już w wieku sześciu lat”? Czy to o tym Lisbeth wspominała w więzieniu? Z pewnością tak, a G to pewnie była kobieta z ognistym znamieniem na szyi. Możliwe. W dokumentach nie było nic więcej na ten temat, więc nie mógł stwierdzić na pewno. Pogrążył się w rozmyślaniach. Potem jeszcze raz przeczytał opinię i mimo woli się uśmiechnął. „Pomysłowa” – napisał Teleborian. Jedyne pozytywne słowo, jakim ten idiota kiedykolwiek określił Lisbeth. Nawet osioł potrafi czasem… Choć oczywiście nie było żadnego powodu do uśmiechu. Ta ocena potwierdzała, że Lisbeth jako dziecko prawie została stamtąd odesłana. Holger czytał dalej: „Matka, Agneta Salander. Ciężkie uszkodzenia mózgu od ciosów w głowę. Przyjęta do ośrodka w Äppelvik. Wcześniej odbywała spotkania z psycholog Hildą von Kanterborg, która rzekomo złamała tajemnicę lekarską i poinformowała o Rejestrze. Nie powinno się umożliwiać kontaktu z pacjentką. Inne kroki także zaplanowane przez profesora Steinberga”.
Profesor Steinberg, pomyślał. Martin Steinberg. To nazwisko brzmiało znajomo. Z trudnością – bo wszystko ostatnio robił z trudem – wpisał nazwisko w grafikę Google na komórce. I od razu go rozpoznał. Jak mógł to przegapić? Nie żeby Martin i on byli sobie szczególnie bliscy. Ale się spotkali, po raz pierwszy jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej. Steinberg był wtedy biegłym świadkiem w procesie, w którym Holger bronił młodego mężczyznę w beznadziejnej sytuacji, oskarżonego o znęcanie się nad ojcem.
Pamiętał, jak się cieszył, że ma po swojej stronie taką potęgę jak on. Steinberg zasiadał w wielu prestiżowych komitetach i komisjach śledczych. Wprawdzie się okazało, że jego poglądy są dość przestarzałe i sztywne, ale niewątpliwie się przydawał. Pomógł mu uwolnić klienta, po rozprawie poszli na drinka, a potem jeszcze kilka razy się spotkali. Byli znajomymi, więc może mógłby z niego wyciągnąć to i owo.
Leżał na plecach w swoim łóżku rehabilitacyjnym, a na klatce piersiowej i brzuchu spoczywał mu wielki plik papierów. Próbował myśleć jasno. Czy odezwanie się do niego byłoby nieostrożnością? W jednej chwili wydawało mu się, że tak, ale zaraz potem odrzucał tę myśl. Głowił się nad tym może dziesięć, może piętnaście minut i czuł, że morfina zaczyna działać, a ból w biodrach przypomina ukłucia igieł zamiast noży. Czy mimo wszystko nie powinien do niego zadzwonić? Lisbeth prosiła go o pomoc, a więc powinien się postarać. Chciał się jeszcze na coś przydać, kiedy w końcu udało mu się dostać dokumenty w swoje ręce. Opracował w myślach strategię i wybrał numer. Słuchając sygnałów, spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po dziewiątej. Trochę późno, ale bez przesady. Tak czy inaczej, zamierzał uważać. Kiedy jednak w słuchawce rozległ się surowy, pełen autorytetu głos Steinberga, opuściła go odwaga i musiał się starać, żeby mówić jak ktoś pełen profesjonalizmu i obycia.
– Bardzo przepraszam – zaczął – ale mam pytanie.
Martin Steinberg właściwie nie był niemiły. Lecz w jego głosie wyczuwało się dystans, który nie zelżał nawet wówczas, gdy Holger zaczął mu gratulować wszystkich prestiżowych nominacji i obieralnych urzędów, o których przeczytał w Wikipedii. Profesor, jak należy, zapytał go o zdrowie.
– Co mam powiedzieć w moim wieku? Powinienem się cieszyć, że ciało nadal boli i o sobie przypomina – odparł Holger i spróbował się roześmiać.
Martin Steinberg spróbował odpowiedzieć tym samym i wymienili kilka słów na temat dawnych czasów. Potem Holger przedstawił sprawę. Powiedział, że skontaktował się z nim klient i dlatego musi się dowiedzieć, jakie były obowiązki służbowe Steinberga przy tak zwanym Rejestrze. Pytanie wywołało chwilowy niepokój. Nie taki, który chciałby się ujawnić, ale wyraźna nerwowość była wyczuwalna.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – oznajmił profesor.
– Czyżby? To dziwne. Tu jest napisane, że podjąłeś decyzję w imieniu instytucji.
– Gdzie jest tak napisane?
– W papierach, które dostałem – odparł Holger. Osłabł i przeszedł do defensywy.
– Muszę wiedzieć, gdzie dokładnie, bo to brzmi niedorzecznie – kontynuował Steinberg zadziwiająco ostrym tonem.
– W takim razie spojrzę dokładniej.
– Będziesz musiał.
– A może to mnie się coś pomieszało. Byłoby to w moim stylu – odparł Holger.
– Tak, tak, takie rzeczy się zdarzają. – Steinberg próbował mówić przyjaznym, a nawet nonszalanckim tonem. Był jednak wyraźnie wstrząśnięty. Nie udało mu się tego ukryć i, co gorsza, miał tego świadomość. – Może być i tak, że w twoich papierach jest po prostu jakiś błąd – dodał niepotrzebnie na swoją obronę. – Kim jest ten klient, który się z tobą skontaktował?
Holger wymamrotał, że nie może tego zdradzić, i zakończył rozmowę najszybciej, jak się dało. Jednak jeszcze zanim się rozłączył, zdał sobie sprawę, że ta rozmowa będzie miała konsekwencje. Jak mógł być takim idiotą? Chciał tylko pomóc. A tymczasem namieszał. Sprawy nie ułatwiało to, że czas płynął, a na Liljeholmen zapadła noc. Niepokój i wyrzuty sumienia tylko się wzmogły i splotły z bólem pleców i bioder. Holger raz po raz oskarżał się o bezmyślność i tępotę.
Stary Holger Palmgren czuł się nieszczęśliwy.
Rozdział 7
19 czerwca
W NIEDZIELĘ MIKAEL BLOMKVIST obudził się wcześnie rano i po cichu wstał z łóżka, żeby nie zbudzić Malin. Włożył dżinsy, szarą bawełnianą koszulę, zrobił mocne cappuccino i jedząc kanapkę, przeglądał poranną gazetę.
Potem usiadł przy komputerze i zastanawiał się, jak zacząć. Nie miał pojęcia. W ciągu ostatnich lat przekopywał wszystko, co tylko możliwe: archiwa, rejestry, bazy danych, wyroki sądowe, mikrofilmy, stosy papierów, spisy inwentarza, deklaracje, roczne bilanse, testamenty czy kalendarze deklarowanych zarobków w poszczególnych zawodach.
Odwoływał się do klauzul tajności, wskazywał na Ustawę o informacji publicznej, powoływał się na ochronę informatorów, znajdował boczne uliczki i tylne wyjścia. Dosłownie grzebał w śmieciach, wisiał nad starymi fotografiami, układał puzzle ze sprzecznych zeznań świadków, błądził po piwnicach i chłodniach. Nigdy jednak nie sprawdzał, czy ktoś jest adoptowany lub urodzony poza małżeństwem. Z reguły nie uważał, że