Karaluchy. Ю Несбё

Читать онлайн.
Название Karaluchy
Автор произведения Ю Несбё
Жанр Криминальные боевики
Серия Ślady Zbrodni
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788324593323



Скачать книгу

początkowo pomyślała, że śpi. Zaraz jednak dostrzegła błysk niebieskiego szkła na rękojeści noża wystającego z jaskrawożółtej marynarki. Nie dało się stwierdzić, która z myśli jako pierwsza przebiegła jej przez głowę, lecz wśród nich na pewno była ta, że podróż z Banglaphu mimo wszystko poszła na marne. W końcu udało jej się napiąć struny głosowe. Krzyk utonął jednak w ryku klaksonu tira, wymijającego nieostrożnego tuk-tuka na Sukhumvit Road.

      2

      – Teatr Narodowy – oznajmił nosowy, zaspany głos z głośników. Drzwi tramwaju się otworzyły i Dagfinn Torhus wysiadł na wilgotny, mroźny, ledwie świtający zimowy poranek. Powietrze kąsało w świeżo wygolone policzki, a w świetle nielicznych neonów Oslo dostrzegł parę unoszącą się z jego własnych ust.

      Był pierwszy tydzień stycznia. Torhus wiedział, że później, kiedy lód skuje fiord, a powietrze będzie bardziej suche, zima stanie się mniej dokuczliwa. Ruszył w górę Drammensveien ku Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Ulice były prawie puste, minęły go tylko dwie samotne taksówki. Zresztą widoczny na pobliskim budynku zegar Towarzystwa Ubezpieczeniowego Gjensidige, odcinający się neonową czerwienią na tle czarnego zimowego nieba, pokazywał dopiero szóstą.

      Pod drzwiami gmachu na Victoria Terrasse wyjął kartę wstępu. „Stanowisko: Naczelnik Wydziału” – głosił napis nad zdjęciem przedstawiającym o dziesięć lat młodszego Dagfinna Torhusa, który z wysuniętą do przodu brodą wpatrywał się w obiektyw skupionym spojrzeniem zza okularów w stalowych oprawkach. Torhus przeciągnął kartę przez czytnik, wstukał kod i pchnął ciężkie drzwi.

      Nie wszystkie drzwi dawały się równie łatwo otworzyć, odkąd przed blisko trzydziestoma laty zjawił się tu jako dwudziestopięciolatek. W „szkole dyplomatów”, na kursach organizowanych przez MSZ, nie bez problemów wtopił się w środowisko, ze swoim rozwlekłym dialektem z Østerdalen i „rustykalnym sposobem bycia”, jak określił to jeden z chłopaków z jego rocznika pochodzący z Bærum. Pozostali kandydaci na dyplomatów byli politologami, ekonomistami i prawnikami, a ich rodzice profesorami albo politykami lub też należeli do arystokracji MSZ-etu, do której pragnęły dostać się teraz ich dzieci. Torhus był chłopskim synem z dyplomem Wyższej Szkoły Rolniczej w Ås. Dla niego nie miało to większego znaczenia, wiedział jednak, że dla dalszej kariery otaczanie się odpowiednimi przyjaciółmi jest ważne. Dagfinn Torhus usiłował nauczyć się społecznych kodów, a jednocześnie kompensował swoje braki ciężką pracą. Bez względu na istniejące różnice wszystkich przyszłych dyplomatów łączyły jedynie mgliste wyobrażenia o tym, co chcą osiągnąć w życiu. Ale znali tylko jeden kierunek: w górę.

      Torhus z westchnieniem kiwnął głową strażnikowi z Securitas, który pchnął przez okienko jego gazety i jedną kopertę.

      – Ktoś już…?

      Strażnik pokręcił głową.

      – Jak zwykle jest pan pierwszy. To koperta od oficera łącznikowego. Dostarczyli ją w nocy.

      Torhus obserwował, jak cyfry oznaczające numery pięter pojawiają się i gasną, gdy winda wiozła go w górę. Już dawno wpadł na pomysł, że każde piętro symbolizuje konkretny etap w jego karierze, dlatego co rano przed oczami przesuwała mu się cała historia jego życia.

      Pierwsze piętro to pierwsze dwa lata na kursie dla dyplomatów, długie, niezobowiązujące dyskusje o polityce i historii, lekcje francuskiego, które były dla niego udręką.

      Drugie piętro to placówki. Na dwa pierwsze lata dostał Canberrę, na następne trzy – Meksyk. Owszem, przyjemne miasta, w zasadzie nie miał się na co skarżyć. Co prawda priorytet miały dla niego Londyn i Nowy Jork, ale to były prestiżowe miejsca, o które ubiegali się również pozostali, dlatego postanowił nie uważać ich braku za klęskę.

      Na trzecim piętrze wracał do Norwegii, bez solidnych dodatków za pobyt za granicą, które umożliwiały życie w czymś w rodzaju umiarkowanego luksusu. Poznał Berit, zaszła w ciążę, a gdy przyszedł czas ubiegania się o stanowisko w kolejnej ambasadzie, miało się urodzić dziecko numer dwa. Berit pochodziła z tej samej części kraju co on i codziennie rozmawiała przez telefon ze swoją matką. Dagfinn postanowił więc, że trochę zaczeka, i zamiast wyjeżdżać, pracował jak bohater, pisał kilometrowe sprawozdania o bilateralnym handlu z krajami rozwijającymi się, opracowywał przemówienia ministra i zbierał uznanie na górnych piętrach. W żadnym innym miejscu w aparacie państwa konkurencja nie jest tak ostra, jak w służbie zagranicznej, gdzie hierarchia jest wyraźna do tego stopnia. Dagfinn Torhus przychodził codziennie do biura jak żołnierz wyruszający na front, głowę trzymał nisko, osłaniał plecy i strzelał na oślep, jeśli tylko ktoś wszedł mu na muszkę. Kilkakrotnie poklepano go po ramieniu, wiedział, że został „zauważony”, usiłował więc wyjaśnić Berit, że najprawdopodobniej mógłby liczyć na Paryż albo Londyn, lecz ona po raz pierwszy w ich dotychczas mało dramatycznym małżeństwie po prostu się zaparła. Dagfinn ustąpił.

      Było więc czwarte piętro i kolejne sprawozdania, sekretarka i nieco wyższa pensja, po czym szybko trafił do wydziału personalnego na drugim piętrze.

      Praca w wydziale personalnym była zresztą w MSZ-ecie czymś szczególnym. Zwykle należało ją odczytywać jako sygnał, że dalsza droga w górę jest otwarta. Torhus we współpracy z wydziałem placówek zagranicznych wysyłał kandydatów w rozmaite miejsca na świecie, miał bezpośredni wpływ na karierę innych. Ale coś się wydarzyło. Być może podpisał się na niewłaściwej nominacji, pokazał kciuk w dół osobie, która mimo wszystko dała sobie radę, a teraz znajdowała się gdzieś wyżej niż on i pociągała za prawie niewidzialne nitki sterujące życiem Dagfinna Torhusa i jemu podobnych w ministerstwie.

      Windowanie w górę bowiem ledwie zauważalnie się zatrzymało i nagle pewnego dnia ujrzał w łazienkowym lustrze odstawionego na boczny tor szefa wydziału, posiadającego jedynie średnie wpływy urzędnika, któremu skok na piąte piętro nigdy się nie uda, zważywszy, że do wieku emerytalnego pozostawało mu dziesięć krótkich lat. Chyba że dokonałby jakiegoś wielkiego czynu. Ale tego rodzaju czyny miewały zazwyczaj tę wadę, że mogły oznaczać zarówno awans, jak i wyrzucenie z pracy.

      Mimo to postępował tak jak dotychczas. Usiłował o jedną długość wyprzedzać innych. Codziennie przychodził do pracy pierwszy, tak aby w spokoju przeczytać gazety i telefaksy i mieć już gotowe wnioski, gdy inni dopiero będą przecierać zaspane oczy na porannych zebraniach. Walka o pięcie się w górę weszła mu w krew.

      Otworzył kluczem drzwi do swojego pokoju, przez chwilę się wahał, ale w końcu zapalił światło. Również ta czynność miała swoją historię. Niestety, przypadek z latarką czołówką wyciekł i stał się w środowisku MSZ-etu klasyczną dykteryjką. Wiele lat temu ówczesny ambasador Norwegii w USA przebywał przez jakiś czas w Oslo i pewnego ranka zadzwonił o świcie do Torhusa z pytaniem o jego opinię na temat nocnej wypowiedzi prezydenta Cartera. Torhus akurat przyszedł do biura, a że nie zdążył jeszcze przeczytać gazet ani faksów, nie umiał odpowiedzieć. Oczywiście popsuło mu to cały dzień. A miało być jeszcze gorzej. Następnego ranka ambasador zadzwonił w momencie, gdy Torhus otwierał gazetę, i spytał, w jaki sposób wydarzenia, które miały miejsce w nocy, mogą wpłynąć na sytuację na Środkowym Wschodzie. Nazajutrz znów padło inne kłopotliwe pytanie. Torhus, zdeprymowany niepewnością i brakiem informacji, wyduszał z siebie nic niemówiące odpowiedzi.

      Zaczął więc przychodzić do pracy jeszcze wcześniej, lecz ambasador zdawał się posiadać jakiś szósty zmysł, bo każdego dnia rano telefon dzwonił akurat w chwili, gdy Torhus siadał na krześle.

      Dopiero