Policja. Ю Несбё

Читать онлайн.
Название Policja
Автор произведения Ю Несбё
Жанр Криминальные боевики
Серия Ślady Zbrodni
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788327150813



Скачать книгу

się jej kolega.

      – Dokładnie tutaj. On kierował śledztwem. Już z dziesięć lat temu. Sandra Tveten. Zgwałcona i zabita. Jeszcze dziecko.

      Anton przełknął ślinę. Dziecko. Powtórki.

      – Pamiętam tę sprawę – ożywił się rudzielec. – Los dziwnie się plecie. Zginąć w miejscu prowadzonego przez siebie śledztwa… Czy tamta sprawa też nie była jakoś na jesieni?

      Beate milczała, ale wolno skinęła głową.

      Anton mrugał i mrugał. To nie mogła być prawda, on  r z e c z y w i ś c i e  widział podobne zwłoki.

      – Psiakrew! – zaklął cicho rastafarianin. – Nie chcesz powiedzieć, że…?

      Beate Lønn wzięła od niego kubek od termosu, wypiła łyk i oddała mu go z powrotem. Kiwnęła głową.

      – Niech to cholera – szepnął rudzielec.

      3

      – Déjà vu – powiedział Ståle Aune, patrząc na gęsty śnieg sypiący na Sporveisgata, gdzie poranny grudniowy mrok ustępował przed krótkim dniem. Potem odwrócił się do mężczyzny siedzącego na krześle przy biurku. – Déjà vu to wrażenie, że widzi się coś, co się już wcześniej widziało. Nie wiemy, co to jest.

      Mówiąc „my”, miał na myśli ogólnie psychologów, nie tylko terapeutów.

      – Niektórzy uważają, że kiedy jesteśmy zmęczeni, następuje opóźnienie w przekazywaniu informacji do świadomej części mózgu, więc informacja dociera do nas już po tym, jak przez pewien czas tkwiła w podświadomości. Dlatego doświadczamy tego jako rozpoznania. Zmęczenie może tłumaczyć, dlaczego przeżycia déjà vu występują najczęściej pod koniec tygodnia pracy. Ale to mniej więcej wszystko, co potrafi stwierdzić nauka. Że piątek to dzień déjà vu.

      Ståle Aune być może liczył na uśmiech. Wprawdzie uśmiechy nie miały znaczenia dla jego zawodowych ambicji naprawiania ludzi, ale uważał, że w tej sytuacji by się przydał.

      – Nie takie déjà vu mam na myśli – zaprotestował pacjent. Klient. Interesant. Człowiek, który za mniej więcej dwadzieścia minut miał w recepcji zapłacić za wizytę, dorzucając się w ten sposób do kwoty na pokrycie wspólnych kosztów pięciorga psychologów prowadzących odrębne praktyki w czterokondygnacyjnym, pozbawionym charakteru, a mimo wszystko staroświeckim budynku na Sporveisgata w średnio dobrej zachodniej dzielnicy Oslo. Ståle Aune ukradkiem zerknął na zegar ścienny za głową mężczyzny. Osiemnaście minut.

      – To bardziej jak sen, który stale się powtarza.

      – J a k  sen? – Spojrzenie Stålego Aune przesunęło się po gazecie, którą miał rozłożoną w otwartej szufladzie biurka w sposób niewidoczny dla pacjenta. Obecnie większość terapeutów siadywała na fotelu naprzeciwko pacjenta, więc gdy do gabinetu Stålego wnoszono masywne biurko, koledzy ze śmiechem przypomnieli mu, że teoria nowoczesnej terapii twierdzi, iż najlepiej pozbyć się wszelkich fizycznych barier między terapeutą a pacjentem. Odpowiedź Stålego była krótka: „Być może najlepiej dla pacjenta”.

      – To jest sen. Śnię.

      – Powtarzające się sny nie są niczym niezwykłym. – Aune potarł ręką usta, żeby stłumić ziewnięcie. Z tęsknotą pomyślał o ulubionej starej kanapie, którą zabrano z jego gabinetu. Stała teraz w recepcji, gdzie razem z ławką do podnoszenia ciężarów i sztangą funkcjonowała jako coś w rodzaju psychoterapeutycznego dowcipu, zrozumiałego tylko dla wąskiego kręgu osób. Pacjenci na kanapie jeszcze bardziej ułatwiali mu spokojne czytanie gazet.

      – Ale ja nie chcę, żeby mi się to śniło. – Wąskie wargi rozciągnięte w pewnym siebie uśmiechu. Cienkie, starannie ostrzyżone włosy.

      Witamy u egzorcysty snów, pomyślał Aune i próbował również się uśmiechnąć. Pacjent był ubrany w prążkowany garnitur, szaroczerwony krawat i czarne błyszczące buty. Sam Aune był w tweedowej marynarce, wesołej muszce wystającej spod podwójnego podbródka i brązowych butach, które już od pewnego czasu nie widziały szczotki.

      – Może pan powiedzieć, o czym jest ten sen?

      – Przecież przed chwilą mówiłem.

      – Owszem, ale mógłby pan przedstawić go bardziej szczegółowo?

      – Zaczyna się, tak jak wspominałem, w tym miejscu, gdzie się kończy Dark Side of the Moon. Eclipse wybrzmiewa przy tym, jak David Gilmour śpiewa… – mężczyzna złożył wargi i przeszedł na angielski z taką manierą, że Aune dosłownie zobaczył, jak unosi filiżankę do ułożonych w dziobek warg – …and everything under the sun is in tune but the sun is eclipsed by the moon.

      – I to się panu śni?

      – Nie! A raczej tak. To znaczy w rzeczywistości płyta też się tak kończy. Optymistycznie. Po trzech kwadransach śmierci i szaleństwa. Człowiek myśli więc, że wszystko dobrze się skończy. Do wszystkiego wraca harmonia. Ale w chwili, gdy dźwięki z płyty wybrzmiewają, w tle ledwie słychać mamrotanie. Trzeba podgłośnić, żeby zrozumieć słowa. Wtedy słyszy się je bardzo wyraźnie: There is no dark side of the moon, really. Matter of fact, it’s all dark. Wszystko jest ciemne. Rozumie pan?

      – Nie – odparł Aune. Według podręcznika powinien teraz spytać: „Czy to dla pana ważne, żebym zrozumiał?” albo jakoś tak. Ale nie miał na to siły.

      – Zło nie istnieje, ponieważ wszystko jest złe. Kosmos jest ciemny. Rodzimy się źli. Zło jest punktem wyjścia, tym, co naturalne. Niekiedy pojawia się maleńkie światełko, świeci jednak tylko przez pewien czas i znów wracamy do ciemności. Właśnie to się dzieje w tym śnie.

      – Proszę mówić dalej. – Aune obrócił się na krześle i wyjrzał przez okno z zamyśloną miną. Mina miała ukryć fakt, że czuł, iż musi popatrzeć na coś innego niż twarz tego mężczyzny, na której widniało przemieszanie użalania się nad sobą z pewnością siebie. Ten człowiek najwyraźniej uważał się za wyjątkowego, a więc psycholog powinien mieć w co się tu zagłębiać. Bez wątpienia chodził już wcześniej na terapię. Aune dostrzegł parkingowego poruszającego się po ulicy na szeroko rozstawionych nogach jak szeryf, i zadał sobie pytanie, do jakiego innego zawodu nadawałby się on, Ståle Aune. Prędko doszedł do konkluzji – do żadnego. Poza tym przecież kochał psychologię, uwielbiał nawigować w przestrzeni między tym, co wiadome, a tym, co niewiadome, łączyć swój ciężki balast wiedzy merytorycznej z intuicją i ciekawością. W każdym razie powtarzał to sobie co rano. Dlaczego więc siedział tutaj i pragnął wyłącznie tego, by ten człowiek wreszcie się zamknął i wyszedł z jego gabinetu, zniknął z jego życia? Czy chodziło o tę osobę? Czy o pracę w roli terapeuty? Zmiany wymusiło postawione w zasadzie jasno przez Ingrid ultimatum: ma pracować mniej, a więcej czasu poświęcać jej i córce Aurorze. Zrezygnował więc z czasochłonnej pracy naukowej, z konsultacji w Wydziale Zabójstw i wykładów w Wyższej Szkole Policyjnej. Został terapeutą, który ma stałe godziny pracy. Wydawało się to słuszną decyzją, bo z czego właściwie zrezygnował? Czego mogło mu brakować? Tęsknił za opracowywaniem profili szaleńców zabijających innych ludzi? Za analizowaniem czynów tak okrutnych, że odbierały spokojny sen, a jeśli w końcu udawało mu się zasnąć, za nagłym budzeniem przez komisarza Harry’ego Hole, który żądał natychmiastowych odpowiedzi na swoje niemożliwe pytania?

      Czy może za tym człowiekiem, w którego zmienił go Hole, stwarzając z niego na własny obraz i podobieństwo czujnego maniaka, warczącego na każdego, kto ośmielił się przeszkodzić mu w pracy nad jedyną mającą według niego znaczenie kwestią, i powoli, ale skutecznie