Morze Tarcz . Морган Райс

Читать онлайн.
Название Morze Tarcz
Автор произведения Морган Райс
Жанр Героическая фантастика
Серия Kręgu Czarnoksiężnika
Издательство Героическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9781632915061



Скачать книгу

spojrzenie swojego ojca, który patrzył się na niego skrzywiony.

      Steffen, zbyt zdenerwowany, by mu odpowiedzieć, powoli odwrócił się, pokiwał głową i wyszedł z chaty.

      Poszedł na ulicę, a kiedy już się tam znalazł, skinął na swoich ludzi.

      Nagle pojawiły się dziesiątki lśniących królewskich powozów, które wjechały do wsi.

      – Nadjeżdżają! – krzyknął ojciec Steffena.

      Cała jego rodzina wybiegła na zewnątrz, przebiegli obok Steffena i ustawili się w linii, gapiąc się na wozy pilnowane przez królewską straż.

      Cała straż odwróciła się i spojrzała w stronę Steffena.

      – Panie, – powiedział jeden z nich – czy mamy rozdać towary, czy powinniśmy jechać dalej?

      Steffen stał podpierając się rękami na biodrach i wpatrywał się w swoją rodzinę.

      Ci zaś, co do jednego, odwrócili się całkowicie zadziwieni tym, co usłyszeli. Odwracali się to w przód to w tył, gapiąc się to na Steffena to na królewskie straże. Byli zaskoczeni, jakby nie potrafili zrozumieć co się właśnie stało.

      Steffen wolnym krokiem podszedł do swojego konia, wspiął się na niego i usiadł na czele gwardii w swoim srebrno-złotym siodle, a następnie spojrzał w dół na swoją rodzinę.

      – Mój Panie? – wykrztusił jego ojciec. – To jakiś żart? Ty? Królewskim dowódcą?

      Steffen siedział tylko i patrząc na swojego ojca pokiwał głową.

      – Tak Ojcze –  odpowiedział. – Jestem królewskim dowódcą.

      – To niemożliwe – powiedział ojciec. – To niemożliwe. W jaki sposób taka kreatura mogła zostać wybrana do gwardii Królowej?

      Wtem, dwóch gwardzistów zsiadło z konia, dobyło swoich mieczy i ruszyło w stronę ojca Steffena. Trzymali końcówki swojej broni przy jego gardle, naciskając je na tyle mocno, że ten z przerażenia otworzył szeroko oczy.

      – Kto obraża człowieka Królowej, obraża samą Królową – jeden z mężczyzn warknął w stronę ojca Steffena.

      Ojciec, przerażony, przełknął ślinę.

      – Panie, czy powinniśmy aresztować tego człowieka – drugi gwardzista zapytał Steffena.

      Steffen spojrzał badawczo na swoją rodzinę, widział szok i niedowierzania na wszystkich tych twarzach.

      – Steffen! – jego matka ruszyła do przodu, ścisnęła jego nogi, błagała. – Proszę! Nie wtrącaj ojca do aresztu! I proszę – przekaż nam dary. Potrzebujemy ich!

      – Jesteś nam to winny! – rzucił jego ojciec. – Za wszystko, co ci dałem przez całe twoje życie. Jesteś nam to winny.

      – Proszę! – błagała matka. – Nie mieliśmy pojęcia. Nie wiedzieliśmy kim się stałeś! Błagam, nie krzywdź ojca!

      Padła na kolana i zaczęła płakać.

      Steffen tylko pokręcił głową, patrząc na tych kłamliwych, oszukańczych ludzi bez honoru. Na ludzi, którzy przez całe życie byli dla niego okrutni. Teraz, kiedy zobaczyli, że stał się kimś ważnym, oczekiwali czegoś od niego.

      Steffen zrozumiał, że nie zasługują nawet na jego odpowiedź.

      Zrozumiał coś jeszcze: przez całe życie, umieszczał swoją rodzinę na piedestale. Jakby byli wspaniali, perfekcyjni, jakby coś osiągnęli, jakby byli kimś, kim on chciał się stać. Teraz zrozumiał, że jest dokładnie na odwrót. To wszystko, całe jego dzieciństwo, było wielkim złudzeniem. To byli żałośni ludzie. Pomimo swojej postawy, był ponad nimi wszystkimi. Zrozumiał to po raz pierwszy w swoim życiu.

      Spojrzał w dół na swojego ojca, na skierowane w jego kierunku miecze i szczerze mówiąc jakaś jego część chciała skrzywdzić ojca. Ale inna część zrozumiała, że nie zasługują oni nawet na zemstę. Musieliby być kimś, aby na nią zasłużyć. A byli nikim.

      Odwrócił się do swoich ludzi.

      – Myślę, że ta wioska poradzi sobie sama – powiedział.

      Spiął konia i w wielkich kłębach dymu, wszyscy wyjechali z osady. Steffen przysiągł sobie, że już nigdy tu nie wróci.

      ROZDZIAŁ ÓSMY

      Słudzy otworzyli stare, dębowe drzwi. Na zewnątrz szalała okropna pogoda. Reece był cały mokry od deszczu i wiatru Wysp Górnych, czym prędzej chciał się więc schronić w suchym forcie Sroga. Kiedy tylko drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, ucieszył się, że wreszcie znajduje się w jakimś suchym miejscu. Strzepnął wodę ze swoich włosów i z twarzy, a gdy spojrzał w górę, ujrzał Sorga, który spieszył w jego kierunku, aby uściskać go na powitanie.

      Reece odwzajemnił jego uścisk. Zawsze myślał ciepło o tym wspaniałym wojowniku i przywódcy, o tym mężczyźnie, który tak doskonale zarządzał Silesią, który był lojalny wobec jego ojca i może nawet bardziej lojalny wobec jego siostry. Widząc Sroga, z jego sztywną brodą, szerokimi ramionami i przyjaznym uśmiechem, przypomniał sobie swojego ojca, i całą starą gwardię.

      Srog odchylił się w tył, a swoją muskularną ręką chwycił Reece’a za ramię.

      – Teraz, kiedy jesteś starszy, aż za bardzo przypominasz swojego ojca. – Powiedział ciepło.

      Reece uśmiechnął się.

      – Mam nadzieję, że to dobrze.

      – Oczywiście – odpowiedział Srog. – To był wspaniały człowiek. Poszedłbym za nim w ogień.

      Sorg odwrócił się i poprowadził Reece’a wzdłuż korytarza. Wszyscy jego ludzie podążyli za nimi, towarzysząc im przez całą drogę po forcie.

      – Jesteś jedną z osób, które najchętniej witam w tym smutnym miejscu – powiedział Srog. – Jestem wdzięczny twojej siostrze, że cię tu przysłała.

      – Wygląda na to, że nie wybrałem najlepszego dnia na odwiedziny – powiedział Reece kiedy przeszli obok otwartego okna, deszcz lał zaledwie kilka stóp od nich.

      Srog uśmiechnął się.

      – Tutaj każdy dzień tak wygląda – odpowiedział. –  Zresztą aura w każdej chwili może się zmienić. Powiadają, że na Wyspach Górnych w ciągu jednego dnia można doświadczyć wszystkich czterech pór roku – i muszę przyznać, że jest to prawda.

      Reece spojrzał na zewnątrz, na mały, pusty zamkowy dziedziniec. Znajdowała się na nim garstka starych, kamiennych budynków, szarych, starodawnych – wyglądały jakby wkomponowały się w deszcz. W ich sąsiedztwie znajdowało się zaledwie kilka osób. Ta wyspa wydawała się smutnym, opuszczonym miejscem.

      – Gdzie się wszyscy podziali? – zapytał Reece.

      Srog westchnął.

      – Ludzie zamieszkujący Wyspy Górne pozostają w domach. Patrzą głównie na siebie. Są rozrzuceni. To miejsce nie jest jak Silesia, czy Królewski Dwór. Tu ludzie żyją na całej wyspie. Nie skupiają się w miastach. Są dziwnymi samotnikami. Uparci i trudni w obyciu, tak jak pogoda.

      Srog prowadził Reece’a w dół korytarza, kiedy minęli róg znaleźli się w Wielkiej Sali.

      W komnacie znajdował się tuzin mężczyzn Sroga, żołnierzy odzianych w swoje buty i zbroje. Ponuro siedzieli wokół stołu ustawionego blisko ognia. Przy palenisku spały psy. Ludzie spożywali kawały mięsa, a resztki rzucali zwierzętom. Spojrzeli na Reece’a i chrząknęli.

      Srog poprowadził gościa w pobliże ognia. Ten roztarł ręce nad płomieniami, szczęśliwy, że wreszcie doznał nieco ciepła.

      – Wiem,