Rytuał Mieczy . Морган Райс

Читать онлайн.
Название Rytuał Mieczy
Автор произведения Морган Райс
Жанр Героическая фантастика
Серия Kręgu Czarnoksiężnika
Издательство Героическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9781632913746



Скачать книгу

że nie jest – rzekł inny. – Wygląda mi to na królewską zbroję.

      – A ten łuk – to piękna skóra.

      – O strzałach nie wspominając. Złote groty, czy tak?

      Zatrzymali się ledwie kilka stóp przed nim, łypiąc na niego groźnie spode łbów. Przypominali mu tych, którzy dręczyli go, gdy był dzieckiem.

      – Kim więc jesteś, dziwolągu? – spytał jeden z nich, przypatrując mu się.

      Steffen wziął głęboki oddech, zdecydowany zachować spokój.

      – Nie zamierzam wyrządzić wam krzywdy – zaczął.

      Wieśniacy wybuchnęli śmiechem.

      – Krzywdy? Ty? Jakąż to krzywdę mógłbyś nam wyrządzić?

      – Nie skrzywdziłbyś nawet naszych kurek! – parsknął śmiechem inny.

      Steffenowi krew napłynęła do twarzy, gdy tłum roześmiał się głośniej, lecz nie pozwolił, by wyprowadzili go z równowagi.

      – Szukam miejsca, w którym mógłbym otrzymać nocleg i strawę. Mam nawykłe do pracy ręce i silne plecy. Najmijcie mnie do pracy, a nie będę się wam naprzykrzał. Nie trzeba mi wiele. Nie więcej niż każdemu innemu człowiekowi.

      Steffen pragnął zatracić się ponownie w jakiejś niewdzięcznej pracy, jak przez te wszystkie lata spędzone w czeluściach zamku, w służbie u króla MacGila. Pomogłoby mu to odegnać myśli, które go dręczyły. Mógłby wykonywać ciężką pracę i żyć nieznany przez nikogo, do czego przywykł, nim poznał Gwendolyn.

      – Nazywasz siebie człowiekiem? – zawołał jeden z nich ze śmiechem.

      – Może nam się do czegoś przyda – zawołał inny.

      Steffen spojrzał na niego z nadzieją.

      – Do toczenia bitew z naszymi psami i kurkami!

      Wieśniacy wybuchnęli gromkim śmiechem.

      – Zapłaciłbym niezłą sumkę, żeby to zobaczyć!

      – Jeśli jeszcze nie spostrzegliście, w Kręgu toczy się wojna – odrzekł chłodno Steffen. – Jestem przekonany, iż nawet w tak niewielkiej wiosce na prowincji jak ta przyda wam się para rąk, by nie zabrakło zapasów.

      Wieśniacy spojrzeli po sobie zbici z pantałyku.

      – Oczywiście, że wiemy o wojnie – rzekł. – Lecz nasza wieś jest zbyt mała. Armie się tu nie zapuszczą.

      – Nie podoba mi się, jak mówisz – powiedział inny. – Tak wymyślnie? Wygląda mi na to, że dawali ci nauki. Myślisz, żeś lepszy niż my?

      – Nie jestem lepszy niż żaden z was – rzekł Steffen.

      – To chyba jasne – zaśmiał się inny.

      – Dosyć tych żartów! – krzyknął jeden z wieśniaków poważnym głosem.

      Postąpił naprzód, rozpychając innych na boki silną dłonią. Był starszy niż pozostali i sprawiał wrażenie poważnego człowieka. Tłum zamilkł w jego obecności.

      – Jeśli rzeczywiście o to ci chodzi – rzekł mężczyzna swym głębokim, szorstkim głosem. – Przyda mi się dodatkowa para rąk w młynie. Płacę workiem zboża i dzbanem wody na dzień. Śpisz w stodole, jak pozostałe chłopaki z wioski. Jeśli przystajesz na te warunki, najmę cię.

      Steffen skinął do niego głową, rad, iż wreszcie pojawił się ktoś, kto potraktował go poważnie.

      – Nie proszę o nic więcej – powiedział.

      – Tędy – rzekł mężczyzna, torując sobie drogę przez tłum.

      Steffen podążył za nim i stanął przed ogromnym, drewnianym młynem zbożowym, wokół którego zebrani byli młodzieńcy i mężczyźni. Każdy z nich, zlany potem i pokryty pyłem, stał w błocie i pchał ogromne, ciężkie drewniane koło, chwytając szprychę i idąc z nią naprzód. Steffen zatrzymał się, przyjrzał, na czym polega praca i zrozumiał, że będzie to katorga. W sam raz.

      Steffen odwrócił się, by rzec mężczyźnie, że przyjmuje jego propozycję, lecz ten już odszedł, założywszy, że tak będzie. Wieśniacy po rzuceniu kilku ostatnich drwin zajęli się na powrót swymi sprawami, a Steffen spojrzał przed siebie, na koło, na nowe życie, które go czekało.

      Przez chwilę był słaby, pozwolił sobie marzyć. Roił sobie życie w zamkach, arystokrację i wysoką pozycję. Widział siebie jako ważną osobistość, prawą rękę królowej. Powinien był wiedzieć, że nie powinien folgować swej wyobraźni. Co oczywiste, takie życie nie było mu przeznaczone. Nigdy. To, co mu się przytrafiło, poznanie Gwendolyn, było łutem szczęścia. Teraz jego życie ograniczać się będzie do tego. Lecz było to przynajmniej życie, które znał. Życie, które rozumiał. Życie pełne znoju. A bez Gwendolyn – może to i nawet lepiej.

      ROZDZIAŁ SZÓSTY

      Thor ponaglał Mycoples, gdy mknęli przez chmury, zbliżając się coraz bardziej do Wieży Schronienia. Thor czuł każdą cząstką swego ciała, że Gwen znajduje się w niebezpieczeństwie. Czuł to drżenie w koniuszkach palców u rąk, przebiegało przez całe jego ciało, mówiło mu, ostrzegało go. Szybciej, szeptało mu.

      Szybciej.

      – Szybciej – ponaglił Thor Mycoples.

      Mycoples wydała z siebie w odpowiedzi cichy ryk, uderzając silniej swymi ogromnymi skrzydłami. Thor nie musiał nawet wypowiadać tych słów – Mycoples pojmowała wszystko, jeszcze zanim to wypowiedział – lecz i tak to zrobił. Poczuł się dzięki temu lepiej. Czuł się bezradny. Czuł, że coś bardzo złego dzieje się z Gwen i że liczy się każda sekunda.

      Przebili się w końcu przez skłębione chmury i wtedy Thora ogarnęła ulga, ujrzał bowiem wznoszącą się w oddali Wieżę Schronienia. Była to budowla pradawna i niesamowita, budząca dziwny niepokój – idealnie okrągła, smukła wieża wyciągająca się ku niebu, niemal sięgająca obłoków. Wzniesiono ją z pradawnego czarnego, błyszczącego kamienia i Thor nawet już tutaj wyczuwał bijącą z niej energię.

      Gdy znaleźli się bliżej, nagle dostrzegł coś wysoko na dachu wieży. Był to jakiś człowiek. Stał na krawędzi z rozpostartymi na boki rękoma. Oczy miał przymknięte i kołysał się na wietrze.

      Thor natychmiast domyślił się kto to.

      Gwendolyn.

      Serce zaczęło mu się tłuc w piersi, gdy ją ujrzał. Wiedział, o czym ona myśli. Wiedział też dlaczego. Myślała, że już o nią nie dbał i Thor nie potrafił się pozbyć wrażenia, że to jego wina.

      – SZYBCIEJ! – krzyknął.

      Mycoples uderzała skrzydłami jeszcze mocniej i lecieli teraz tak szybko, że Thorowi zapierało dech.

      Zbliżając się, Thor patrzył jak Gwen robi krok w tył, schodzi z krawędzi i staje z powrotem bezpiecznie na dachu. Jego serce przepełniła ulga. Nawet nie zobaczywszy go, z własnej woli zmieniła zdanie i zdecydowała się nie rzucać.

      Mycoples wydała z siebie ryk, a wtedy Gwen podniosła wzrok i po raz pierwszy spostrzegła Thora. Ich spojrzenia się spotkały i nawet z tak dużej odległości Thor widział malujący się na jej twarzy szok.

      Mycoples dotknęła dachu i w tej samej chwili Thor zeskoczył z jej grzbietu, nie czekając, aż na nim stanie, i puścił się biegiem w stronę Gwendolyn.

      Gwen odwróciła się i wpatrywała w niego oczyma otwartymi w zupełnym zaskoczeniu. Wyglądała, jak gdyby patrzyła na ducha.

      Thor biegł ku niej z sercem tłukącym się w piersi, podekscytowany do granic możliwości, i wyciągnął do