Название | Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 |
---|---|
Автор произведения | Remigiusz Mróz |
Жанр | Крутой детектив |
Серия | Joanna Chyłka |
Издательство | Крутой детектив |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7976-248-4 |
Przypuszczał, że Chyłka pyta o ogólny powód, dla którego znalazł się akurat w tej firmie. Wziął głęboki oddech i wyprostował się na krześle. Nim jednak zdążył wystrzelić z siebie standardową formułkę, prawniczka od razu sprostowała:
– Nie, nie. Chodzi mi o to, dlaczego zawracasz mi dupę w godzinach pracy?
– Ja… ale…
– Y… e… a… musisz tak dukać?
– Ale… kiedy mam zawracać?
– Od dwunastej w górę – odparła, biorąc do ręki paczkę marlboro. Wystrzeliła jednego tak fachowo, że trudno było nie zauważyć wieloletniej wprawy. – Do południa pracuję. Potem już tylko pozoruję robotę. Spotkania z klientami, negocjacje ze stroną przeciwną, rozprawy. Czysta przyjemność, o ile lubisz horrory spod znaku gore. Ale gdybyś nie lubił, nie pchałbyś się do prawa karnego, prawda?
– Mo…
– Zapamiętaj więc sobie to, co powinien powiedzieć ci ten hipster z haeru: twojej patronce, Joannie Chyłce, nie przeszkadza się od rana do dwunastej, bo zapiernicza wtedy jak wół. Jasne?
– Ja…
– Świetnie. W takim razie czas na kilka innych rad. Na dole jest Hard Rock Cafe, chodzisz tam, żeby się zrelaksować.
– Nie interesują mnie takie klimaty.
Spojrzała na niego spode łba.
– Słucham innej muzyki – dodał.
– Niby jakiej?
– Willa Smitha.
– Kogo? Tego aktora?
Kiwnął głową bez przekonania.
– Nie – powiedziała. – Absolutnie nie.
– Co „nie”?
– Nie słuchasz żadnego Willa Smitha – wyjaśniła. – Po pierwsze, ten gość jest gwiazdą Hollywood, nie muzykiem. Po drugie, jest czarny, a czarni robią imitację muzyki zwaną rapem albo hip-hopem, nigdy nie wiem, jaka jest różnica. Po czwarte, jeśli już musisz, to słuchaj jakiegoś Eminema czy innego Donatana… albo nie, zapomnij o nich. Tutaj się słucha tylko i wyłącznie Iron Maiden.
Trwali przez moment w milczeniu. Kordian powiódł wzrokiem po gabinecie.
– Nie słuchasz, nie nucisz, nie wspominasz w mojej obecności o rapujących pseudoartystach. Iron Maiden, koniec kropka. Na jutro chcę wiedzieć, o jakiej historycznej postaci śpiewają przez osiem minut. Zrobię kolokwium.
Skinął głową, zupełnie skołowany.
– Mowę ci odjęło? – zapytała, strzepując popiół do popielniczki. – Czy zdziwiony jesteś, że z piosenek Ironsów można robić kolokwia? Można, można, a nawet trzeba. Jako na twojej patronce, wręcz ciąży na mnie taki obowiązek.
Wyciągnął papierosy, ale Chyłka momentalnie zaoponowała, unosząc dłoń.
– Tu się nie smrodzi.
– Pani pali.
– Bo palę marlboro, a ty wyskakujesz mi z jakimś syfem.
Spojrzał na paczkę papierosów leżącą na biurku, a Joanna niemal bezwiednie podsunęła mu zapalniczkę.
– Dziękuję – powiedział, odpalając marlborasa.
– Daj sobie spokój z tym formalizmem – odparła. – I nie chcę słyszeć o żadnej „pani”, bo czuję się wtedy, jakbym prowadziła tutaj przybytek płatnej miłości. Wyglądam ci na naczelną heterę tego miejsca, młody… ech, jak ci tam w ogóle na imię?
– Kordian.
– Kiepsko – odparła, wypuszczając dym. – Mnie mów po prostu Chyłka, jak każdy. Nie chcę nigdy słyszeć, że zwracasz się do mnie lub mówisz o mnie per Asia, Aśka czy jakkolwiek inaczej. Mam na imię Joanna, a nie Asianna czy Aśkanna.
– To mogę mówić per Joanna?
– Nie, to jest zarezerwowane dla rodziny. Chyłka.
Oryński przełknął ślinę. Przemknęło mu przez myśl, że to wszystko tylko taktyka wstępna – zniechęcić aplikanta, przygotować go na najgorsze, a potem pokazać, że jednak nie jest tak źle.
– Dobra, to tyle z mojej strony – powiedziała, wskazując mu drzwi. – I nigdy więcej nie pukaj do mnie przed południem.
Kordian wstał, zaciągnął się jeszcze głęboko, po czym zgasił papierosa.
Podszedł do drzwi i złapawszy za klamkę, uświadomił sobie, że właściwie nie bardzo wie, czego oczekuje od niego patronka. Odwrócił się do niej.
– Co mam robić?
– Powiedziałam, co masz robić. Wywalać z mojego gabinetu. Idź do noryobory i przydaj się na coś – odparła Joanna i na moment zawiesiła głos. – A, noraobora to miejsce, gdzie tłoczą się wszyscy praktykanci i stażyści. Tam dostaniesz swoje rozkazy, żołnierzu. No, ruchy, ruchy!
– Tak jest – odburknął Oryński, otwierając drzwi. – Ale podobno mieliśmy spotkać się z klientem – dodał na odchodnym.
– My? W sensie: ja i ty? Jesteś tu pierwszy dzień i chcesz się spotykać z klientem?
– Tak mówili w haerze…
– Dobra, w porządku. Nie ma sprawy, pójdziesz ze mną.
Znów znacząco spojrzała na drzwi, a Kordian szybko odebrał niezwerbalizowane polecenie. Po chwili stanął zdezorientowany na korytarzu i pomyślał, że nic dobrego z tego nie będzie. Wiedział, że z psychiką adwokatów nie jest najlepiej – pełno w niej zboczeń zawodowych, a ci od prawa karnego dawno zapomnieli, co znaczy „empatia”. Ale żeby na samym początku spotkać taką wariatkę? Nie wieszczył sobie świetlanej kariery.
Jeszcze wczoraj wyobrażał sobie, jak będzie dumnie kroczyć jasnym korporacyjnym korytarzem, o ścianach w kolorze écru. Teraz powłóczył nogami po tunelu wzdłuż i wszerz zasranym na beżowo.
W końcu dotarł do noryobory i znalazł się w świecie, który przypominał korporacyjną farmę – boks przy boksie, zero prywatności i minimum przestrzeni życiowej.
Brojlernia.
Wydawało mu się, że takie rzeczy widuje się tylko w serialach i na filmach, ale najwyraźniej w przyrodzie również występowały. Nikt z zapracowanych młodych ludzi nie zainteresował się jego przybyciem, co specjalnie go nie zdziwiło. Wszyscy pochłonięci byli tym, by wypracować dwieście procent normy – choć na dobrą sprawę nie było żadnego sensownego powodu, by to robić. Praktykanci z pewnością gryźli tę prawniczą ziemię za darmo, a stażyści za półdarmo. Jedynymi gratyfikacjami były pochwała lub świstek papieru. A ostatecznie kancelaria i tak zatrudni tych, którzy wypadną najlepiej w assessment center czy innym wynalazku zarządzania zasobami ludzkimi.
Ostatecznie Oryński uznał, że te rozważania są tak samo sensowne, jak robota tych ludzi. Rozejrzał się za wolnym boksem.
Wypatrzył tylko jeden. Podszedł do niego, po czym dostrzegł żółtą karteczkę ze swoim imieniem i przekręconym nazwiskiem. Wykaligrafowane „Oryjski” nie pozostawiało wątpliwości, kto był autorem.
Młody prawnik zerwał samoprzylepną kartkę – marny substytut tych wszystkich złotych blaszek z korytarza. Przeszło mu przez myśl, że na wszystko przyjdzie pora. Chyłka pewnie też zaczynała w podobnym miejscu.
Zasiadł za biurkiem i zobaczył kolejny świstek papieru obok klawiatury. Odczytał z niego swój login i tymczasowe