Название | Czerwone fragmenty |
---|---|
Автор произведения | Мэгги Нельсон |
Жанр | Здоровье |
Серия | Poza serią |
Издательство | Здоровье |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381912082 |
Ponowne otwarcie sprawy Jane przekreśliło te nadzieje.
*
Jesienią 2004 roku przeprowadziłam się z Nowego Jorku, w którym mieszkałam od wielu lat, do małego miasta w stanie Connecticut, gdzie miałam przez rok wykładać w college’u. Miasto nosiło stosowną nazwę Middletown[1]: położone pośrodku stanu, pośrodku niczego. Wynajęłam tam piękne mieszkanie – parter podniszczonego dziewiętnastowiecznego domu czterdzieści razy większy niż wszystkie mieszkania, na jakie byłoby mnie stać w Nowym Jorku. Ustawiłam biurko w uroczym pokoju opisanym przez właścicielkę jako „Ponderosa” – wyłożonym mahoniową boazerią słonecznym pomieszczeniu z trzema ścianami ze szkła.
Na początku października, mniej więcej miesiąc przed telefonem Schroedera, przesłałam matce na sześćdziesiąte urodziny próbny egzemplarz Jane. Denerwowałam się. Wiedziałam, że tomik zanurzy ją w szczegółach historii, którą od trzydziestu pięciu lat usiłowała wymazać z pamięci. To było więcej niż zdenerwowanie – przeraźliwie się bałam. Wysyłając paczkę na jej adres w Kalifornii, uświadomiłam sobie, że ta książka może wcale nie być prezentem. Że jeśli się jej nie spodoba, zostanie odebrana jako urodzinowa katastrofa, bomba, zdrada.
Ogromnie mi ulżyło, gdy matka zadzwoniła do mnie po lekturze rękopisu. Była we łzach, mówiła, że jest dozgonnie wdzięczna zarówno temu tomikowi, jak i mnie. Powiedziała, że to cud: choć nigdy nie znałam Jane, udało mi się ją wskrzesić.
Mnie też wydawało się to cudem. Nie przypuszczałam, że „moja Jane” mogłaby być zbliżona do „prawdziwej Jane”; w ogóle nie miałam takich ambicji. Kimkolwiek jednak była ta „moja Jane”, przez jakiś czas z pewnością żyła – ze mną, dla mnie. Okładka tomiku została już zaprojektowana i od miesięcy wisiała przypięta do mojej ściany, a prowokująca, androgyniczna, jasno oświetlona i sfotografowana z bliska twarz trzynastoletniej Jane patrzyła na mnie codziennie – to zdjęcie wykonał mój dziadek. Książka zawierała wiele fragmentów zaczerpniętych z pamiętnika Jane, więc redagowanie rękopisu – właśnie tym się zajmowałam tego listopadowego popołudnia, gdy odebrałam telefon od matki – wymagało zwracania równie bacznej uwagi na głos Jane jak na mój własny.
Chcąc się upewnić, że dobrze ją uchwycę, odkopałam pamiętniki Jane i jesienią tego roku nierzadko można było mnie zastać siedzącą na ciemnej drewnianej podłodze w Ponderosie pośród morza kartek pokrytych jej eleganckim charakterem pisma. Ilekroć po nie sięgałam, wstrząsał mną bijący z nich rozpaczliwy brak pewności siebie (często przejawiający się pod postacią potoków pytań retorycznych połączonych z wyrzutami pod swoim adresem), co ostro – wręcz smutno – kontrastowało z bezsprzecznie wysoko rozwiniętymi umiejętnościami Jane w zakresie wyrażania i odczuwania. Ten kontrast jest obecny we wszystkich jej zapiskach, od dzieciństwa po lata studiów. Nawet bardziej niż jest obecny – stanowi ich siłę napędową. W gruncie rzeczy to właśnie on – w równym stopniu jak dziwne i okropne okoliczności jej śmierci, albo nawet w większym – sprawił, że w ogóle zapragnęłam o niej napisać.
Nigdy nie bój się sobie sprzeciwiać. Tylko czemu się tu sprzeciwiać? Czy ostatecznie może się okazać, że jestem bardzo głupia – i bardzo się mylę? Dobra z ciebie dziewczyna, Jane. Dobra do czego? Kim jestem, żeby to osądzać? Jaki był rok 1965? Czego się nauczyłam? Co zyskałam? Straciłam? Kochałam? Czego nienawidziłam? Co naprawdę myślisz? Jak się wytłumaczysz? Dlaczego nigdy nie wiem, kim będę jutro? Jakie mamy prawo do szczęścia?
Odnalazłam się w tych słowach, choć wcale tego nie chciałam. Wolałabym zepchnąć dręczące Jane zwątpienie w siebie na karb tajemnicy dorastania uczuciowej, dociekliwej, ambitnej dziewczyny w statecznych, patriarchalnych latach pięćdziesiątych – tajemnicy, którą dekady feminizmu powinny były rozpuścić i spłukać z tego świata, zanim natknęłam się na jej słowa.
Nagle dzwoni śledczy, by powiedzieć, że w sprawie Jane wykryto zgodność próbek DNA, a policja jest pewna, że znalazła właściwego gościa – emerytowanego pielęgniarza, który nie miał nic wspólnego z Johnem Normanem Collinsem, skazanym w 1970 roku za ostatnie z morderstw w Michigan i uważanym przez większość ludzi za człowieka ponoszącego odpowiedzialność za nie wszystkie. Schroeder powiedział, że nowy podejrzany jest obecnie pod obserwacją i zostanie aresztowany w ciągu kilku tygodni. Mieli wszelkie powody, by sądzić, że ta sprawa szybko zmierza ku pomyślnemu rozstrzygnięciu.
Rzeczywiście, w przeddzień Święta Dziękczynienia w 2004 roku aresztowano Leitermana pod zarzutem otwartego morderstwa[2], a następnie przetrzymywano go bez możliwości wyjścia za kaucją aż do procesu, który trwał od 11 do 22 lipca 2005 roku. Jednak w ciągu tych ośmiu miesięcy strach towarzyszący początkom mojego zagłębiania się w historię Jane nie osłabł.
Zmieniał kształt. Rósł.
Gdy w Middletown nastała zima, pokój słońca zmienił się w pokój śniegu, a umysł mordercy powrócił. Rano udawałam, że wiem, jak zapoznawać studentów o młodzieńczych twarzach z dziełami Szekspira, a potem wracałam do domu, by rozmawiać przez telefon z gliniarzami z wydziałów zabójstw i przeczesywać stosy książek wypożyczonych z uniwersyteckiej biblioteki naukowej, próbując nadążyć za postępami w sprawie Jane: DNA for Dummies [DNA dla opornych], podręczniki psychologii klinicznej noszące takie tytuły, jak Sexual Murder. Catathymic and Compulsive Homicides [Morderstwa na tle seksualnym. Zabójstwa katatymiczne i kompulsywne]. Studia przypadków w Sexual Murder przejrzałam tylko raz, ale zdawało mi się, że przyprawiły mnie o jakąś śmiertelną chorobę. Wieczorem często siedziałam do późna, nie mogąc zasnąć, krążyłam po Ponderosie ubrana w błękitny szlafrok, ze szklaneczką whisky w ręku, w naczyniu pobrzękiwał lód, a ja patrzyłam, jak śnieg gromadzi się złowieszczo wokół okien. Zaczęłam się czuć jak duch, stałam się obca samej sobie. Nie było tak źle jak w Lśnieniu, ale czasami mało brakowało. Jack Nicholson miał przynajmniej rodzinę obserwującą jego upadek i nad nim ubolewającą. W weselszych chwilach czułam się jak John Berryman – relikt, poeta uwięziony w gotyckim miasteczku uniwersyteckim, zarośnięty akademik łachudra, który chodził na drętwe imprezy, zmieniał żony jak rękawiczki i niekiedy defekował, pijany w sztok, na uczelniany trawnik. Tylko że w Middletown nie było takich imprez.
Krótko mówiąc, ideał katharsis, służący mi podczas pisania Jane za bodziec naiwny, lecz rzeczywisty, zaczął się sypać, okazując się podstępem, który od początku przeczuwałam. Moje utożsamianie się z ciocią – będące głównym wątkiem Jane i prawdopodobnie rezultatem mylenia naszych tożsamości przez mojego dziadka, który odkąd sięgam pamięcią, nazywał mnie „Jane” zamiast „Maggie” – zaczęło przypominać głupi kawał albo horror. Przystępując do pisania Jane, wychodziłam z założenia, że stłumienie okropnej śmierci Jane przez moją rodzinę to przykład wybrakowanej żałoby, którą mój tomik mógłby subtelnie ukazać jako niezdrową pozostałość środkowozachodniego i skandynawskiego dziedzictwa – ponury scenariusz Ingmara Bergmana rozgrywający się w małym, położonym nad jeziorem miasteczku Muskegon w stanie Michigan – oraz że mogłabym zaproponować na jej miejsce skuteczniejszy model.
Teraz bardzo wyraźnie widzę pychę wyzierającą zza takiego pomysłu. Gdy myślę o „wybrakowanej” albo „skutecznej” żałobie, czuję jedynie oszołomienie. Więcej niż oszołomienie, raczej zarys bezkształtnej, potężnej furii – pod moją skórą zaczyna się swawolny protest – nieskrępowany, gorący, dziki.
Zdjęcie numer 1
Grupa detektywów stoi w kręgu wokół leżącego na ziemi przykrytego martwego ciała Jane. W tle widać cmentarz Dentona sfotografowany zza ogrodzenia z metalowej siatki. Zdjęcie jest ucięte na wysokości pasa tych mężczyzn, więc widać tylko rząd trenczy i pasujących do nich czarnych butów. Jane leży u ich stóp, jej głowę i górną część ciała przykrywa płaszcz przeciwdeszczowy.