Название | Tragedia na Przełęczy Diatłowa |
---|---|
Автор произведения | Alice Lugen |
Жанр | Путеводители |
Серия | Poza serią |
Издательство | Путеводители |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381910477 |
Żadna z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa nie stawiła się sama z siebie u bram tajnego zakładu z podaniem o przyjęcie do pracy. Młodzi ludzie odbyli bezpłatne, finansowane z budżetu partii studia i praktyki doszkalające. Państwo, które wykształciło specjalistów w dziedzinach takich jak fizyka, chemia czy inżynieria, wydawało absolwentowi nakaz pracy i odbierało poczynioną inwestycję. Niektórych, niezwykle zdolnych angażowano do realizacji istotnych dla władz projektów tuż po maturze, umożliwiając im studia w trybie indywidualnym. Trwała zimna wojna, sytuacja zmieniała się dynamicznie. Dlatego pracowników najważniejszych zakładów szukano na terytorium całego Związku Radzieckiego, wypatrując wśród uczniów technicznych szkół średnich genialnych umysłów, które pozwoliłyby przeważyć szalę zwycięstwa.
Pod koniec lat pięćdziesiątych w instytutach technicznych pracy było co niemiara. Zakłady państwowe koncentrowały swoją działalność głównie wokół przemysłu zbrojeniowego lub kosmicznego. Pierwszy stawiał sobie za cel stworzenie rakiety międzykontynentalnej, która będzie w stanie zniszczyć Stany Zjednoczone, drugi skupiał radzieckie ambicje wyprzedzenia Amerykanów w locie na Księżyc. Oba wymagały niewyobrażalnych pieniędzy i ogromnych zasobów kadrowych. Budżet rozrastał się, gdyż innowacyjne projekty potrzebowały wsparcia potężnego zaplecza badawczego. Koszty eksperymentów, czasami zakończonych niepowodzeniem wskutek usterek technicznych lub ludzkich błędów, szybowały w górę w zastraszającym tempie.
Wprowadzano zatem oszczędności, wycinając z programów aspekty „drugorzędne”, do których zaliczano zazwyczaj procedury bezpieczeństwa, ochronę pracowników czy środowiska. Do drobnych wypadków dochodziło tak często, że uznano je za element naturalny. Aby nie narażać bez potrzeby wykształconych inżynierów, stosowano rozwiązania zastępcze. W zakładzie atomowym Majak do prac krytycznie niebezpiecznych kierowano więźniów i więźniarki21, w innych miejscach młodych poborowych lub przypadkowych ludzi.
Nie przejmowano się środowiskiem naturalnym. Radioaktywne i toksyczne odpady z wielu przedsiębiorstw trafiały do pobliskich rzek i jezior. Z tego powodu pierwsze miejsce w niechlubnym rankingu najsilniej skażonych miejsc na Ziemi zdobyło jezioro Karaczaj, oddalone o około sto siedemdziesiąt kilometrów od Swierdłowska. Przez dziesięć lat, na wyraźne polecenie dyrekcji, wylewano doń ścieki i substancje promieniotwórcze z Majaka22.
Spektakularne wypadki w rządowych instytutach opisywano eufemizmami, których neutralne nacechowanie sugerowało, że nie zaszło nic poważnego. Gdy w dniepropietrowskiej fabryce Jużmasz doszło do eksplozji modyfikowanej rakiety R-7, w wyniku której zginęła ponad setka ludzi, władze doniosły o „niefortunnym incydencie” i przerwie w produkcji. Magiczna terminologia ładnie wyglądała w gazetach. Niektórych uspokajała, ale nie mogła zaczarować rzeczywistości.
29 września 1957 roku doszło do jednej z największych na świecie katastrof nuklearnych, znanej jako katastrofa kysztymska, która w istotny sposób wpłynęła na losy zimnej wojny. W zakładzie atomowym Majak, w kompleksie oznaczonym jako S-3, nastąpiła wówczas awaria urządzeń chłodniczych. Pierwotnie nikt nie zauważył usterki i mimo niedziałającego systemu chłodzenia kontynuowano pracę. W efekcie doszło do przegrzania, a następnie do potężnej eksplozji zbiornika, w którym przechowywano dwieście pięćdziesiąt sześć metrów sześciennych płynnych odpadów radioaktywnych23. Świadkowie wspominali, że siła wybuchu odrzuciła na bok pokrywę zbiornika o wadze stu sześćdziesięciu ton, ze wszystkich okien wyleciały roztrzaskane w drobny mak szyby, a pracujący w Majaku żołnierze pobiegli po broń, założywszy, że w zakładzie wybuchła bomba24. Kiedy zorientowano się, co się wydarzyło naprawdę, wybuchła panika. Współcześni fizycy wyliczyli, że w wyniku katastrofy skażenie promieniotwórcze objęło obszar o powierzchni trzydziestu dziewięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, a narażone na destrukcyjne skutki awarii zostało blisko pół miliona ludzi.
Katastrofie natychmiast nadano status tajemnicy państwowej najwyższej rangi i powołano zespół, któremu wydano niemożliwy do zrealizowania rozkaz: usunąć skutki zdarzenia w ciągu dwóch tygodni. Wszystkich znających kulisy wypadku zobowiązano do milczenia. Do dyspozycji inżynierów skierowano żołnierzy, mających bezwzględnie wypełniać polecenia. Wątpliwy zaszczyt dowodzenia nimi i wymyślenie rozwiązania problemu, którego żadną miarą nie dawało się rozwiązać, przypadł w udziale sztabowi najbardziej zaufanych ludzi. Należał do nich Jurij Kriwoniszczenko, młody inżynier zatrudniony w Majaku od niecałych trzech miesięcy, jedna z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa.
Jurij Kriwoniszczenko
Naprawdę miał na imię Gieorgij, lecz najwyraźniej imię nie pasowało do chłopca, bo od dzieciństwa w rodzinie i wśród znajomych nazywano go Jurijem. Był synem bardzo wpływowego i szanowanego inżyniera wojskowego w stopniu generała majora, znanego w najwyższych kręgach władzy, cieszącego się bezgranicznym zaufaniem partii. W 1959 roku Aleksiej Kriwoniszczenko, ojciec Jurija, pracował jako dyrektor elektrowni. Wcześniej, podobnie jak ojciec Ludmiły, wielokrotnie przeprowadzał się wraz z rodziną, delegowany do nadzorowania ważnych projektów państwowych. Pracował między innymi w obwodzie donieckim na Ukrainie, gdzie na świat przyszedł Jurij.
Dzieci zmieniały szkoły, rodzina mieszkania, Aleksiej Kriwoniszczenko radził sobie świetnie z powierzonymi obowiązkami. Do czasu bardzo stresującej afery. W 1949 roku na koordynowanej przez niego budowie doszło do nieporozumienia, którego skutkiem były poważne straty finansowe. Gdy w ustalonym terminie ze znacznie oddalonej fabryki przyjechały ciężarówki z cementem, okazało się, że nie można go wypakować, gdyż nie wybudowano na czas składów do jego przechowywania. Dostawca nie miał o tym pojęcia. Na bezsensownym transporcie surowca pilnie potrzebnego również w innych miejscach stracono mnóstwo pieniędzy, a sprawą zajęła się prokuratura. Ojca Jurija oskarżono o zaniedbanie obowiązków, jak najbardziej zasadnie.
Wezwano go do prokuratury, lecz mimo bezdyskusyjnych dowodów przewinienia wypuszczono, a zawiadomienie o przestępstwie gospodarczym zignorowano. Niemogący uwierzyć w swoje szczęście koordynator budowy zdał dokładną relację z wydarzenia rodzinie. Po latach brat Jurija, Konstantyn, wyjawił przyczynę: „Ojciec kątem oka zobaczył na stole prokuratora telegram o treści: »Kriwoniszczenki nie ruszać. Józef Stalin«”25.
Gdy ustały echa niefortunnego wypadku, rodzina przeprowadziła się do Swierdłowska. Trzy lata później Jurij rozpoczął studia na wydziale budownictwa Politechniki Uralskiej i zapisał się do sekcji turystycznej. Nauka nie sprawiała mu żadnych problemów; większość egzaminów zdawał z najwyższymi notami. Był otwarty, ciekawy świata, lubił aktywnie spędzać czas. Miał szerokie zainteresowania. Ojciec popychał go w stronę techniki. Pochodząca z inteligenckiej rodziny matka Nadieżda rozbudziła w nim zamiłowanie do poezji i zachęciła do pisania wierszy.
Jurij Kriwoniszczenko
Mieszkanie Kriwoniszczenków było powszechnie znane w Swierdłowsku. Gościło mnóstwo ludzi: znajomych Aleksieja z wojska i partii, kierowników lokalnych fabryk i zakładów państwowych, przyjaciół matki – artystów malarzy i aktorów ze swierdłowskich kinoteatrów, dalszą rodzinę, kolegów i koleżanki Jurija oraz jego brata. Regularnie urządzano tam huczne zabawy sylwestrowe, wystawne kolacje, wieczorki poetyckie, przyjęcia z okazji urodzin lub imienin poszczególnych członków rodziny, a także imprezy studenckie.